Bartosz Żurawiecki: Samiec pod choinką
Dla kinomanów tygodnie przed Bożym Narodzeniem to czas żniw. Co prawda, na dużych ekranach bida z nędzą – premiery można policzyć na palcach rąk, w dodatku są to przeważnie filmy nie nadające się do spożycia – ale za to na rynku DVD mamy iście babiloński przepych.
Dystrybutorzy zasypują sklepy kolejnymi „luksusowymi edycjami specjalnymi”, które inteligencja pracująca miast i wsi kupuje sama sobie pod choinkę. W tym roku będziemy mogli radować się m.in. kolekcjami filmów Antonioniego, Melville’a, Godarda, Adlona, Allena, von Triera, etc. To dobra odtrutka na świąteczny program naszych kochanych telewizji.
Błądząc między półkami sklepów (internetowych, bo do tych rzeczywistych wolę się nie zbliżać w okresie świątecznej histerii), staram się wypatrzyć różne rarytasy. Nie wiem, czy wiecie, ale zaczęto wydawać u nas filmy słynnych skandalistów kina. Chociażby Polaka, Waleriana Borowczyka. Jakież to musi być podniecające znaleźć pod bożonarodzeniowym drzewkiem „Bestię” z „Opowieściami niemoralnymi”! A potem obejrzeć to wspólnie w rodzinnym gronie.
Pojawiły się też w Polsce filmy Marco Ferreriego. Takie „Wielkie żarcie” powinniśmy oglądać w każde Boże Narodzenie zamiast „Kevina samego w domu” (przed, po lub w trakcie wielkiego żarcia). Mnie jednak bardziej zainteresował film Ferreriego z 1978 roku – „Żegnaj małpko”. Dotąd zupełnie u nas nieznany, choć przecież wyróżniony na festiwalu w Cannes Wielką Nagrodą Jury (nota bene, ex aequo z brytyjskim filmem Jerzego Skolimowskiego „Wrzask”).
Polski dystrybutor przetłumaczył na nasz język angielski tytuł „Bye Bye Monkey”, ale ja wolę oryginalny tytuł włoski – „Ciao maschio”, czyli „Żegnaj samcze!”. Rzecz gustu, prawdę powiedziawszy, bo też po równo giną w tym filmie małpy i mężczyźni. Ferreri głosi tutaj kres naszej cywilizacji, która upadnie jak upadło kiedyś Imperium Rzymskie. Tyle że może w mniej spektakularny sposób. By uwiarygodnić tę przepowiednię umieszcza włoski reżyser akcję w najważniejszym mieście Imperium Amerykańskiego, Nowym Jorku – dotkniętym akurat plagą szczurów .
Cóż, cicha apokalipsa Ferreriego - po ponad 20 latach od momentu jej obwieszczenia - trochę nudzi, niemniej jednak jest w niej coś przejmującego i proroczego. Część scen rozgrywa się bowiem na plaży nad rzeką Hudson. W piasku leżą zwłoki King Konga, a ponad nimi górują wieże World Trade Center, które – jak wiadomo – jakiś czas potem upadły i to wcale nie po cichu. Oglądajmy stare filmy, a będziemy mądrzejsi (szkoda, że po szkodzie).
Zanim jednak zapłaczemy w Boże Narodzenie nad śmiercią Nowego Świata, popatrzymy sobie na arcydzieło innego włoskiego reżysera, Federica Felliniego – „Rzym”. Rozkosz, którą dostarcza ten film była, jest i będzie wieczna jak miasto, o którym opowiada. A teraz w dodatku jest jeszcze większa, bowiem możemy - dzięki wydaniu DVD - delektować się także melodią dialogów dotąd zagłuszanych przez telewizyjnych lektorów (oglądanie filmów Felliniego w wersji z lektorem jest zbrodnią i powinno podlegać surowym karom!).
Rzym to miasto, które „nawarstwia się i spiętrza”. Pozostałości rozmaitych epok i stylów sąsiadują tu ze sobą, nakładają się na siebie, wspólnie niszczeją i rozpadają się, ustępując miejsca nowym domom, pomnikom, przedmiotom. I ludziom, dzięki którym to miasto ciągle żyje – tak samo, jak żyło w starożytności, renesansie, za czasów Mussoliniego... Jak żyć będzie jeszcze długo po Berlusconim.
Wiem, że stare przysłowie mówi: „Gdzie Rzym, a gdzie Krym”, ale skoro Boże Narodzenie to podobno czas refleksji, warto sobie przy karpiu uświadomić, że za jakiś czas i nasze bloki (wreszcie) zapadną się pod ziemię. A na ich ruinach inni już ludzie będą jeść, pić, kochać się, wpadać w depresję... I tak dalej.