Bliskie spotkania z nowym gatunkiem

(fot. Paramount Pictures)

03.07.2013 14:58

„World War Z“ to jeden ze współczesnych filmów katastroficznych, których narracja jest precyzyjnie oparta na schemacie gatunkowym. To historia o cywilizacji, która podzieliła losy swojego mitologicznego stwórcy i niczym Prometeusz bezwolnie poddaje się napaści krwiożerczych drapieżców, które sukcesywnie rozrywają i wyjadają jej tkanki. Marc Forster, twórca „Marzyciela” (2004), tym razem skonstruował świat, nad którym władzy nie przejmują baśniowe sny, ale zombie. Pozbawieni cech osobniczych, poczucia humoru i celu są jak zaraza, która zalewa cały świat, społeczności wybija w pień i przedzierając się przez kolejne granice, doprowadza do finalnego zjednoczenia narodów. W „World War Z“, w entourage’u współczesnych technologii, ożywa średniowieczne przekonanie o tym, że w obliczu śmierci wszyscy stają się sobie równi.

W 1969 roku Tadeusz Chmielewski fantazjował, że drugą wojnę światową rozpętał pechowy szeregowiec Franek Dolas. O wizji trzeciej, nawet zamieszkujący wzgórza Hollywood spece od dobrej rozrywki, nie ośmielają się mówić w żartobliwym tonie. W swoich scenariuszach z pełną powagą rozbijają w gruzy prezydenckie Białe Domy, atakują miasta, podważają symbole i tylko rodzinę otaczają aurą świętości. Już John McClane – Bruce Willis w „Szklanej pułapce“ (1988) – przekonywał nas, że to ona jest najważniejsza i świat ratuje się po to, by mężczyzna mógł raz jeszcze wziąć w ramiona żonę i dzieci. W amerykańskich filmach rodzina jest mikrokosmosem napędzanym tymi samymi mechanizmami, które wprawiają w ruch systemy społeczne. Gerry Lane (Brad Pitt) w „World War Z” ze strachu o żonę i córeczki wraca do pracy w ONZ, które stara się ocalić świat przed terminalną zarazą.

(fot. Paramount Pictures)

Narracyjny kręgosłup filmu jest stosunkowo prosty, ale warsztat Forstera stał się na tyle dobry, że nawet w na pozór przewidywalnych sekwencjach napięcie gwałtownie narasta, atmosfera gęstnieje sukcesywnie jak zsiadające się mleko, a unoszący się w powietrzu strach osiada swoim ciężarem na ramionach widzów. Kumulują oni wrażenia wraz z przenoszeniem się z jednego do kolejnego etapu gry Gerry‘ego o życie świata. Zombie nie są w „World War Z“ łatwymi przeciwnikami, bo bardziej niż watahę wilków przypominają wirusy, które rozprzestrzeniają się z prędkością światła ścierając z powierzchni ziemi wszelkie ślady życia.

Przedstawicielem ludzi zaatakowanych przez armię nieumarłych Forster czyni jednego mężczyznę. Gerry to bohater naszych czasów – zbudowany ze wspomnień o MacGyverze, który z każdej dramatycznej sytuacji wychodził cało i fantazji o postnowoczesnym Chrystusie gotowym poświęcić własne życie dla zbawienia ludzkości. Forster nie zdecydował się tylko na tak ryzykowny krok, jaki sugerowałaby powieść Maxa Brooksa „World War Z: An Oral History of the Zombie War“, na której film luźno się opiera. Nie zdecydował się portretować bohatera zbiorowego, jak zrobił to choćby Matteo Garrone adaptujący na ekran „Gomorrę” (2008), historię o sycylijskiej mafii. W „World War Z“ nie ma wielu bohaterów, ale sporo za to różnych symboli. Film nie jest nimi na szczęście przeładowany. Można je uparcie czytać lub z drżącym sercem popłynąć razem z akcją, która obfituje w brawurowe sytuacje, niezłe (choć nie zawsze zamierzone) dowcipy i oryginalne rozwiązania inscenizacyjne.

(fot. Paramount Pictures)

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)