Colin Farrell dla WP: "Żyjemy w zwariowanych czasach"
- Rozmowy są ważne, ogromnie ważne. Nawet dzisiaj, kiedy wydaje się, że cała komunikacja międzyludzka sprowadza się do filmików na TikToku czy hasełek w mediach społecznościowych - mówi Corlin Farrell w rozmowie z Wirtualną Polską. "Duchy Inisherin", w którym zagrał jedną z głównych ról, właśnie wchodzi do polskich kin.
20.01.2023 | aktual.: 20.01.2023 12:39
Yola Czaderska-Hayek, Wirtualna Polska: Gratulacje! Zostałeś laureatem Złotego Globu za rolę w "Duchach Inisherin", nagroda w pełni zasłużona [film nagrodzono też za najlepszy scenariusz i komedię - przyp.red.]. Czternaście lat po filmie "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" ponownie spotkałeś się na planie z Brendanem Gleesonem i reżyserem Martinem McDonaghem. Sukces tamtej produkcji sprawił, że wasze ponowne zejście wydawało się nieuniknione. Zgadzasz się z tym?
Colin Farrell: Ucieszyłem się z tego spotkania, choć prawdę powiedziawszy, nie nastawiałem się, że ono kiedykolwiek nastąpi. Zawarliśmy kiedyś z Martinem dżentelmeńską umowę, że jeśli kiedykolwiek napisze scenariusz, który mi nie odpowiada, to nie będzie mnie zmuszał do zagrania w filmie. Oczywiście trudno mi to sobie wyobrazić, ponieważ nie bardzo wiem, jak Martin mógłby napisać coś, co nie rzuciłoby mnie na kolana. Kiedy czytam jego scenariusze, czuję się jakbym dostawał skrzydeł, to jest prawdziwa przyjemność. A do tego poruszają mnie do głębi historie, które opowiada i postacie, które stwarza. Więc oczywiście nie było dyskusji.
Kiedy dostałem do przeczytania tekst, wiedziałem, że nakręcimy ten film. Pierwsze przymiarki do tego projektu odbyły się przed trzema laty, może nawet wcześniej. Ale dopiero, kiedy miałem scenariusz w ręku, zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę. Oczywiście od czasu nakręcenia "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, [Farrell zagrał także w komedii "7 psychopatów" McDonagha - przyp.red.] ale dopiero teraz można było mówić o powrocie z prawdziwego zdarzenia. Dla mnie zresztą to był powrót w kilku znaczeniach: między innymi do Irlandii, a także ponowne spotkanie z Kerry Condon, z którą nakręciłem mój pierwszy film, "Intermission".
To naprawdę był twój pierwszy film? Jakoś mi się nie wydaje.
No dobra, coś pochrzaniłem. (śmiech) Ale z perspektywy czasu mam wrażenie, jakby to był naprawdę mój pierwszy. Rany, to nie do wiary, że od "Najpierw strzelaj..." minęło już czternaście lat! Człowiek nagle zdaje sobie sprawę z własnego przemijania. Jeszcze chwila i kostucha zapuka do drzwi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
McDonagh jest reżyserem nie tylko filmowym, ale i teatralnym. Czy to znaczy, że przed wejściem na plan odbywaliście szczegółowe próby ze scenariuszem?
Tak. Dzięki temu, że już wcześniej pracowaliśmy razem, wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Przez jakieś dwa, trzy tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć spotykaliśmy się z Martinem, odbywaliśmy próby, rozmawialiśmy o scenariuszu, o poszczególnych scenach. Martin wykładał nam swoją wizję, no i generalnie mówił nam, co mamy robić... (śmiech) Nie, nie, to był tylko żart. Dla mnie ten czas był bezcenny, ponieważ pozwolił nam na odpowiednie przygotowanie się do realizacji. Na wyczucie tonacji filmu.
Przenieśliśmy się do Galway [miasto w Irlandii] i pracowaliśmy na scenie teatru Druid, który, tak się składa, był pierwszym teatrem, w którym Martin wystawiał swoje sztuki. Miałem wrażenie, że wkraczamy do świątyni. Aż wreszcie przyszedł czas, żeby przejść od słów do czynów.
Nie miałeś obaw, że po kilku tygodniach prób ta opowieść straci dla ciebie świeżość?
O to się nie martwiłem. Podczas prób z reguły gramy trochę na wyciszeniu, nie osiągamy tego natężenia emocjonalnego, co potem przed kamerą. Dzięki temu, kiedy jestem już na planie, mogę wejść na wyższy poziom, dać z siebie znacznie więcej. To jest właśnie sposób na zachowanie świeżego podejścia. Wydaje się, że mamy ten materiał przerobiony na wszystkie możliwe sposoby, ale nadal jest tu miejsce na to, by znaleźć w nim coś nowego.
W "Duchach Inisherin" kluczową rolę odgrywa muzyka. Byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że jedną z najważniejszych melodii ułożył sam Brendan Gleeson, który osobiście też grał na skrzypcach.
Rzeczywiście, ta melodia zostaje w głowie. Pamiętam, że jeszcze na etapie prób w teatrze Martin któregoś dnia zaprosił muzyków, żeby nagrali ten kawałek Brendana, no i w ogóle resztę ścieżki dźwiękowej, żebyśmy puszczali ją sobie przy odgrywaniu dialogów. Poprosiłem Petera Kohna, drugiego reżysera, żeby przesłał mi to nagranie. Puszczałem je sobie potem z telefonu, robi niesamowite wrażenie. Ta melodia jest jak wycie strzygi, jak zwiastun wszystkich okropnych rzeczy, które mają się wydarzyć. Zaczyna się tak pięknie, nastrojowo, a potem przeradza się w jakiś upiorny, pogrzebowy lament.
Jest coś niesamowicie odświeżającego w filmie, którego akcja rozgrywa się sto lat temu. Uświadomiłam sobie, szczególnie po ostatnim czasie, kiedy wszyscy byliśmy skazani na komunikację poprzez internet, że nic tak naprawdę nie zastąpi zwykłej rozmowy, spotkania z drugim człowiekiem twarzą w twarz. Nawet wywiad przeprowadza się zupełnie inaczej, kiedy możemy znaleźć się w jednym pomieszczeniu.
Zgoda, tylko zwróć uwagę, że cały problem w filmie bierze się stąd, że główni bohaterowie przestają ze sobą rozmawiać. (śmiech) Ale poza tym oczywiście masz rację. Rozmowy są ważne, ogromnie ważne. Nawet dzisiaj, kiedy wydaje się, że cała komunikacja międzyludzka sprowadza się do filmików na TikToku czy hasełek w mediach społecznościowych. Prędzej czy później ludzie odkrywają, że nie ma to jak zwyczajnie móc ze sobą pogadać. Tak jest zawsze. Zupełnie jak z ludźmi, którzy deklarują, że nie wierzą w Boga, a potem, kiedy np. przedawkują narkotyki, padają na kolana i modlą się: "Proszę, Boże, nigdy więcej tak nie zrobię, tylko wyciągnij mnie z tego".
W żaden inny sposób nie da się osiągnąć tego poziomu intymności, tej otwartości niż podczas normalnej rozmowy. Wiem, że żyjemy w zwariowanych czasach, kiedy od tego, co ma się do powiedzenia, bardziej liczy się, czy jeden zakrzyczy drugiego, zwłaszcza w publicznym dyskursie, albo czy ktoś zostanie z tego dyskursu usunięty w ramach cancel culture. Ale to nie zmienia zasadniczego faktu, że żadna technologia nie jest w stanie zagrozić zwykłej, ludzkiej wymianie zdań. Takiej, gdzie człowiek słucha drugiej osoby i sam zostaje wysłuchany.
Nawiążę do twoich słów: Cały problem w filmie bierze się stąd, że bohaterowie przestają ze sobą rozmawiać. Skąd właściwie wziął się ten konflikt? Czemu Colm, którego gra Brendan Gleeson, odrzuca przyjaźń twojego Padraiga? Czy próbuje w ten sposób skłonić go do zmiany zachowania?
Nie sądzę. Ani podczas czytania scenariusza, ani podczas pracy na planie nie odniosłem nawet przez moment wrażenia, by Colm próbował w jakikolwiek sposób wpłynąć na przemianę Padraiga. Odrzuca jego przyjaźń, ponieważ uważa, że to raczej Padraig ma na niego wpływ, i to zły. Kontakt z nim ogranicza Colma, uniemożliwia mu osiągnięcie artystycznej swobody, której on rozpaczliwie pragnie. Oczywiście to zachowanie rzutuje na sytuację całej społeczności, ponieważ bohaterowie mieszkają na małej wyspie. Tu nie można tak po prostu od kogoś się odciąć, ponieważ ludzie są na siebie skazani, bez przerwy się widzą. Padraig, rzecz jasna, nie rozumie, co się stało i nie potrafi pojąć, dlaczego przyjaciel odrzuca go z taką gwałtownością.
Dla mnie historia opowiedziana w "Duchach Inisherin" jest przede wszystkim historią o utracie niewinności. Na początku filmu Padraic kocha wszystko, co żyje. Cieszy się każdą chwilą, a kiedy idzie ulicą, to nad głową świeci mu tęcza. Nawet na cmentarzu uśmiech nie schodzi mu z ust. Nie mam pojęcia, czy ta radość bierze się z jego natury, czy też może jest lekko oderwany od rzeczywistości. Tak czy owak, Colm brutalnie mu tę radość odbiera. I całe jego piękne życie, które do tej pory prowadził, wali się w gruzy.
Powiem szczerze, największym szokiem dla mnie po obejrzeniu gotowego filmu było odkrycie, że jednak w jakiś sposób rozumiem racje Colma. To znaczy, w trakcie realizacji patrzyłem na całą sytuację wyłącznie z perspektywy mojego bohatera. Natomiast w filmie widzę, że Colm również jest nieszczęśliwy i płaci wysoką cenę za to, co się stało. I współczuję mu szczerze. W efekcie jego decyzji cierpią wszyscy. Dla mnie jedyną postacią, która zachowuje choćby odrobinę optymizmu, jest Siobhan [siostra Padraiga, którą gra Kerry Conway], cała reszta zaś żyje w cieniu konfliktu. A ten wziął się tak naprawdę tylko z tego powodu, że jeden człowiek potrzebował desperacko, żeby wszyscy dali mu święty spokój i pozwolili mu się poświęcić pasji tworzenia. I tego właśnie jego otoczenie nie potrafiło mu zapewnić.
Yola Czaderska-Hayek, dziennikarka Wirtualnej Polski