Płatni zabójcy istnieją tylko w filmach? Twórca "Hit Mana" o tym, jak rozprawia się z mitem
- Zabójcy na zlecenie to jedna wielka bujda - mówi Richard Linklater, twórca filmu "Hit Man", który w piątek 17 maja trafi do polskich kin. Reżyser w rozmowie z Wirtualną Polską opowiada, dlaczego tak chętnie wierzymy w płatnych zabójców i jak - humorem i ironią - rozprawia się z tym mitem.
Ten film stał się niespodziewaną rewelacją ostatniego festiwalu w Wenecji. "Hit Man" w reżyserii Richarda Linklatera ("Boyhood", "Przed wschodem słońca", "Szkoła rocka") okazał się komedią, która bawiła tak widzów, jak i krytyków. To opowieść o współpracowniku policyjnym, który przybiera tożsamości różnych zabójców na zlecenie, żeby pomóc wsadzać do więzienia ludzi chcących zlecić czyjąś śmierć.
- Zabójcy na zlecenie to jedna wielka bujda - mówi w rozmowie z Arturem Zaborskim Richard Linklater. - Proszę to sobie wyobrazić: ja spotykam pana pierwszy raz w życiu, tak samo jak pan mnie. I ja mam panu dać górę pieniędzy, żeby pan kogoś zabił, a pan to robi? To nie ma najmniejszego sensu. Nikt o zdrowych zmysłach nie ryzykowałby dożywocia w ten sposób - przekonuje reżyser. O czym więc jest jego najnowszy film?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najbardziej wyczekiwane premiery filmowe 2024 roku
Artur Zaborski: Miejmy to pytanie z głowy: czy zabójcy na zlecenie istnieją?
Richard Linklater, reżyser filmu "Hit Man": Oczywiście, że nie. To jedna wielka bujda, którą wykreowało kino. Przekonanie, że ludzie trudniący się taką profesją są częścią rzeczywistości, umocniły takie produkcje jak "Pulp Fiction". Zawarliśmy pakt z popkulturą, która wmawia nam, że hit man to nie jest kreacja, a my udajemy, że to prawda, bo żyć w fantazji jest o wiele przyjemniej. Lubimy sobie wyobrażać, jakie ktoś taki ma pasjonujące życie, więc chętnie łykamy kolejne filmy na ten temat.
Pan też nam taki film dostarcza. "Hit Man" opowiada o zabójcy na zlecenie.
Tak, ale mój film stara się zdekonstruować ten mit. Bawi się nim. Filmy o zabójcach na zlecenie zostawiają widza z przekonaniem, że też mógłby przecież eliminować ludzi po cichu i brać za to duże pieniądze, ale tego nie robi, bo jest osobą moralną. Lubimy myśleć, że gdyby ktoś z nami zadarł, po prostu byśmy go sprzątnęli.
Chciał pan kiedyś kogoś zabić?
Cóż, pracuję w branży filmowej, oczywiście, że znam to uczucie, kiedy po prostu masz ochotę kogoś zabić! (śmiech) Wygłupiam się. Jestem totalnym pacyfistą. Nie byłbym w stanie nikogo zabić i nigdy nie poszedłbym na wojnę. Ale prawda jest taka, że tak się tylko mówi, bo przecież wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Jestem ojcem, mam dzieci. Gdyby ktoś mnie zaatakował i chciał je skrzywdzić, nie wiem, do czego bym się posunął pod wpływem testosteronu, żeby je bronić.
Jak pan może być tak pewny, że zabójcy na zlecenie nie istnieją?
To proszę mi jakiegoś pokazać, bo ja nigdy o żadnym nie słyszałem. Przyglądałem się temu tematowi przez ostatnie 20 lat. Naprawdę się w niego zagłębiłem. No i proszę to sobie wyobrazić: ja spotykam pana pierwszy raz w życiu, tak samo jak pan mnie. I ja mam panu dać górę pieniędzy, żeby pan kogoś zabił, a pan to robi? To nie ma najmniejszego sensu. Nikt o zdrowych zmysłach nie ryzykowałby dożywocia w ten sposób. Takie osoby byłyby banalnie łatwe do namierzenia przez policję. Wystarczyłoby, że nawet średnio rozgarnięty policjant przyszedłby na spotkanie bez munduru i dał hitmanowi (ang. płatnemu zabójcy) pieniądze. Jak tylko ten wyszedłby z pomieszczenia, natychmiast by go aresztowano.
Żyjemy w czasach, kiedy ludzie uwielbiają oceniać moralność innych osób. Po pokazie pańskiego filmu usłyszałem, że "Hit Man" jest niemoralny, bo pokazuje bohatera, który - nie zdradzając zbyt wiele - unika kary za to, co zrobił innym. Co pan myśli o takiej rozmowie o filmach?
Mój film posługuje się ironią, ironia nie jest moralna. Punktem wyjścia scenariusza była prawdziwa historia - rzeczywisty Gary uniknął odpowiedzialności za to, co zrobił. W efekcie jego działań to inni ludzie trafili do więzienia. Żyjemy w stuleciu, kiedy wszystko ulega podziałom na moralne i niemoralne. A ja bym wolał, żebyśmy zamiast się nawzajem się oceniali, po prostu się zastanowili. Z takim nastawienie robiłem "Hit Mana".
Ile w pańskim filmie jest zaczerpnięte z prawdziwego życia?
Nauczyciel college'u Gary Johnson istniał naprawdę. Mieszkał w Houston, gdzie spotkał dziewczynę, która szukała usług zabójcy na zlecenie. Jednak w odróżnieniu od tego, co pokazaliśmy w filmie, prawdziwy Gary nie posłał wszystkich do więzienia. Okazał współczucie tej dziewczynie, widział, że jest zagubiona, pomógł jej dostać się na terapię. Tutaj artykuł prasowy na temat Gary'ego, który ukazał się w 2001 roku, się kończy, co dało nam materiał mniej więcej na połowę filmu. Cała reszta to już kompletna fikcja i popis wyobraźni scenarzysty, który popchnął tą opowieść w stronę kina noir i screwball comedy.
Skoro wiemy, czego prawdziwy Gary się dopuścił, to dlaczego nie siedzi w więzieniu?
To zastanawiające, prawda? Gdyby Gary faktycznie się do wszystkiego przyznał, to ten film mógłby być rodzajem spowiedzi. Mnie jednak zależało na tym, żeby takie pytania się nie pojawiały, dlatego dodałem na końcu filmu stosowną informację. Przekonałem się, że to dobry pomysł po tym, jak po prywatnym seansie "Hit Mana" dla moich przyjaciół oni stwierdzili, że lepiej byłoby, gdybym jednak jasno poinformował widzów, że oglądają fikcję. Dla mnie to nie było oczywiste, bo jestem człowiekiem przywiązanym do faktów. Kiedy scenarzysta Glen Powell pracował nad tekstem, ja cały czas dawałem mu uwagi w stylu: "To się nie mogło wydarzyć", "To się na pewno nie wydarzyło". A on mnie kontrował, pytając: "A co, gdyby jednak się wydarzyło?". Nasza praca przypominała jazdę rollercoasterem.
Mówi pan, że prawdziwy Gary mieszkał w Houston, ale pan akcję umiejscowił w Nowym Orleanie. Dlaczego?
Bo jeszcze nie robiłem tam filmu! (śmiech) Gdybym dostał propozycje zrobienia filmu stricte o tym mieście, odmówiłbym. Ale w związku z tym, że Nowy Orlean jest jednym z bohaterów produkcji, kusiło mnie, żeby się z nim zmierzyć. Kiedy kręciliśmy, przekonałem się, że to idealne miasto, które może posłużyć jako metafora dla moich bohaterów. Nowy Orlean jest piękny, żyjący w nim ludzie są gościnni i wspaniali. A pośrodku tego wszystkiego wyją koguty na samochodach policji i pogotowia.
Gdy mieliśmy zdjęcia nocne, jakiś gość powiedział, że mamy szczęście, że nie kręciliśmy za dnia, bo na ulicy, gdzie pracowaliśmy, ktoś zabił człowieka. A naszemu operatorowi próbowano ukraść samochód. Chciałem, żeby podobny nastrój emanował z filmu. Żeby widz pokochał bohaterów, choć jednocześnie czuł, że gdzieś pod spodem są nieźle porąbani. Każdy nowy film zabiera cię na terytorium, które musisz eksplorować. W przypadku "Hit Mana" bardzo dużo nauczyłem się na temat historii Nowego Orleanu i jego kultury.
Lubi się pan zanurzać w temat, którego się podejmuje?
Tak, bo po każdym filmie czuję się, jakbym zdał kolejnego magistra! (śmiech) Albo chociaż jakbym napisał dysertację. Ale prawda jest taka, że po takim doświadczeniu chce się iść w nowym kierunku, odkrywać zupełnie inne przestrzenie.
Różnorodność pańskiej filmografii jest imponująca. Ma pan na koncie "Boyhood", który pan kręcił kilkanaście lat, romantyczną trylogię "Przed wschodem słońca" czy film "Gdzie jesteś, Bernadette?", w którym Cate Blanchett jechała na wody Antarktydy. A teraz nam pan zaserwował film o zabójcy.
Zwykłem powtarzać, że jesteśmy skazani na siebie samych. Nie dam rady się uwolnić od siebie. Więc patrząc wstecz, widzę, że wcale nie zrobiłem filmu, który jest kompletnie inny od moich wcześniejszych dokonań. Znów pokazałem grupę ludzi, którzy cały czas za dużo gadają. Przez to widzę więcej podobieństw do poprzednich filmów niż różnic. Oczywiście, bardzo mi schlebia, kiedy ludzie mówią, że to jednak coś kompletnie innego, ale ja wiem, że - tak jak powiedziałem - nie da się uwolnić od siebie samego. I o tym jest też "Hit Man". Pamiętam, jak zrobiłem "Szkołę rocka". To był mój pierwszy raz z tego rodzaju komedią. Pracując nad nią, miałem wrażenie, że ćwiczę pewien mięsień, który, jak widać, mi nie zanikł.
Wydobywa pan z działalności zabójcy na zlecenie sporo humoru. Co pan w tym widzi zabawnego?
Nie wiem, mi po prostu zawsze chce się śmiać. Do swoich historii i bohaterów staram się podchodzić z humorem. W "Hit Manie" zabawne wydało mi się pokazanie nieudolności zabijania. Gdyby to był film o tym, że giną ludzie, na pewno nie byłoby mi do śmiechu. Ale w tej sytuacji sobie na to pozwoliłem. Nie byłbym w stanie zrobić poważnego filmu o zabójcach na zlecenie, wiedząc, że oni nie mogą istnieć naprawdę. Mając świadomość, że to tylko wytwór naszej zbiorowej wyobraźni, nie dałem rady zachować powagi, wchodząc na plan.
Co pana bawi na co dzień?
Nie jestem wielkim fanem komedii, nie chodzę do klubów komediowych. Nie śledzę żartów najlepszych komików. Ale śmiech przychodzi mi łatwo. Jeśli wymieniłby pan pisarza albo komedianta, to bym panu powiedział, czy mnie bawi.
W "Hit Manie" elementem komizmu jest odgrywanie postaci. Filmowy Gary po nawiązaniu współpracy z policją przybiera różne tożsamości. I ze zwykłego człowieka zmienia się w prawdziwe zwierzę, które w stroju kogoś innego stać na znacznie więcej.
Myślę, że aktorstwo ma to do siebie, że pozwala schować się za postacią. Znam mnóstwo aktorów i naprawdę spora część z nich to ludzie nieśmiali, którzy chowając się za postacią, stają się zabawni, żywiołowi, śmiali. Zupełnie inni niż w rzeczywistości. Gary'ego odgrywanie postaci wyzwala. Ale czy to, że chowamy się za maskami, żeby się trochę bardziej ośmielić, nie jest przypadek nas wszystkich?
Trwa ładowanie wpisu: instagram
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" przestrzegamy przed wyjściem z kina za wcześnie na "Kaskaderze", mówimy, jak (nie)śmieszna jest najnowsza komedia Netfliksa "Bez lukru" oraz jaramy się Eurowizją. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: