Jacek Bromski: Pomysły zawsze się biorą z głowy

Rozmowa z Jackiem Bromski, autorem scenariusza i reżyserem filmu "U Pana Boga za miedzą".

Jacek Bromski: Pomysły zawsze się biorą z głowy
Źródło zdjęć: © Paweł Janecki/Wirtualna Polska

15.06.2009 13:03

- Po zrealizowaniu „U Pana Boga za piecem” zwlekał Pan prawie 10 lat do nakręcenia drugiej części twierdząc, że sequele są z natury gorsze od pierwowzoru. Tymczasem trzecia, „U Pana Boga za miedzą”, powstała po dwóch lata od „U Pana Boga w ogródku”. Czyżby sukces komercyjny drugiej części „wytrącił” panu argumenty z ręki?

- Nie. Po prostu okazało się, że można zrobić sequel trochę inny od pierwowzoru. Właściwie każdy z tych trzech filmów jest inny. To nie są takie bezpośrednie kontynuacje. Są nawet różne stylistycznie, choć akcja dzieje się cały czas w tym samym miejscu.

- W każdej kolejnej części oprócz stałych głównych bohaterów: Komendanta i Proboszcza pojawiają się nowi. Skąd Pan bierze na nich pomysły?

- Pomysły zawsze biorą się z głowy, czyli z niczego, jak mawiał klasyk. Bez żadnych inspiracji. A jak one się w mojej głowi znajdują - po prostu nie wiem. Nowi bohaterowie są pretekstem do kontynuowania opowieści o mieszkańcach Królowego Mostu. W „U Pana Boga za miedzą” są to- Marina Chmiel, instruktorka policyjna oraz Amerykan, czyli Stasiek Niemotko, emigrant, który po latach tułaczki w Ameryce wraca w rodzinne strony. Pojawiają się też bohaterowie znani z „U Pana Boga za piecem”, czyli Gruzin ze swoją bandą oraz Śliwiak, właściciel Panderozy, biznesmen.

- Co się z nimi będzie działo?

- Śliwiak ma ambicje polityczne i bardzo chce zostać burmistrzem, w czym ma mu pomóc najpierw Amerykan, który próbuje przenieść na polski grunt kampanie w stylu amerykańskim, a kiedy jego metody zawodzą - pojawia się Gruzin. On z kolei ma zupełnie inne metody prowadzenia kampanii wyborczej. Natomiast Marina Chmiel wniesie niepokój w sercach niektórych mężczyzn z Królowego Mostu. Generalnie nowi bohaterowie mieszają w spokojnym życiu mieszkańców Królowego Mostu. Wnoszą coś, co zakłóca świat, w którym żyją i ten świat musi się bronić przed tymi zakłóceniami. Natura jako taka broni się przed wszystkim co jest nienaturalne, przed jakimiś gwałtownymi ingerencjami i ma tendencje do samoregulacji. I to prawo natury nakładamy na ten stworzony przez nas świat. - Sięga Pan po nieogranych, nieserialowych aktorów. Jak Pan ich znajduje?

- Nie chcę, by bohaterowie moich filmów kojarzyli się z postaciami z innych filmów, czy seriali. To jest dla mnie bardzo ważne. Jak znajduję aktorów? Różnie: organizuję castingi- tak na przykład znaleźliśmy Agnieszkę Kotlarską, czyli Marinę Chmiel. Z kolei Wojtka Solarza, który gra Mariana Cielęckiego, teraz już zięcia Komendanta, zobaczyłem kiedyś w spektaklu w teatrze i go zapamiętałem. Natomiast Grzegorza Heromińskiego, czyli Staśka Niemotko, spotkałem przypadkowo w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych. Powiedział, że chętnie by zagrał coś małego. Najpierw napisałem dla niego rólkę w serialu „U Pana Boga w ogródku”, którą potem rozwinąłem w filmie „ U Pana Boga za miedzą”.

- W filmie „u Pana Boga za miedzą” nie usłyszymy muzyki Henri Seroki tylko Ludka Drizhala. To amerykański kompozytor czeskiego pochodzenia. Jak Pan go znalazł?

- Film „U pana Boga w ogródku” pokazywany był na festiwalu w Austin. Ludek oglądał go i po projekcji podszedł do mnie mówiąc, że chętnie napisałby muzykę do filmu w tym stylu, że czuje ten klimat. Powiedziałem, żeby napisał coś na próbę i po miesiącu dostałem od niego materiał z nagranymi czterema utworami . Bardzo mi się spodobały i tak oto Ludek Drizhal został autorem muzyki do „U pana Boga za miedzą”.

- Czym się różni praca na planie tam, na Podlasiu od innych planów zdjęciowych, na których Pan pracował?

- Przede wszystkim się nie kurzy! (śmiech). A tak na poważnie to tam się chyba unosi jakiś „genius loci”. Ludzie są nam bardzo życzliwi, serdeczni, utożsamiaja się z naszymi filmami i gdzie byśmy się nie pojawili, zawsze jesteśmy serdecznie witani. Okoliczni mieszkańcy pomagają nam jak mogą, współpracują z nami. No i tam jest po prostu bardzo ładnie.

- Dzięki Pan pół Polski chciałoby się przeprowadzić do Królowego Mostu…

- Najśmieszniejsze jest to, że filmowy Królowy Most to miasteczko, na które składa się pięć różnych miejscowości. W rzeczywistości wioska, z której zaczerpnęliśmy nazwę to raptem cztery chałupy wzdłuż drogi. Tam nagrywamy tylko te sceny, które się dzieją przy szosie, czyli przeważnie policjantów z radarem. Kiedy kręciliśmy ostatnią część, z jednej z tych chałup wyszedł gospodarz i opowiadał nam, że tu bez przerwy ktoś przyjeżdża, zatrzymuje się, puka do niego do drzwi i pyta gdzie tu jest ten ryneczek, gospoda, kościół, Królowy Most z filmu, bo chcieliby zwiedzić. Ucieszyło nas, że miasteczko, które stworzyliśmy w filmie tak ludziom zapadło w pamięć i w sumie żyje już własnym życiem. Acha, i ponoć wszyscy kierowcy zwalniają na tym zakręcie. Tak na wszelki wypadek…

**Rozmawiała Małgorzata Bąkowska

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)