Kapitan Ameryka, chłop do bitki i do gadki
„Kapitan Ameryka przechodzi na emeryturę!” - takie nagłówki pojawiły się w Amerykańskich mediach kilka dni temu. Wcielający się w główną rolę jednej z marvelowskich serii Chris Evans ogłosił, że porzuca aktorstwo na rzecz reżyserii. Przyczyną jego rezygnacji nie jest na pewno wstyd, bo jako heros z tarczą wypada w drugiej części „kapitańskiej” sagi bardzo porządnie.
28.03.2014 10:47
Fani gładko ogolonego kapitana powstałego z zamrożonych nie muszą martwić się o losy ulubionego bohatera, ani jego obecność w innych filmach opartych na losach Avengersów. Evans jasno zaznaczył, że wypełni wszystkie zobowiązania wobec Disneya, a rezygnacja dotyczy nowych projektów spoza komiksowego uniwersum. To znaczy, że spotka się na planie następnej części z braćmi Russo, którzy podejmując się realizacji „Zimowego Żołnierza” przejęli schedę po Joe Johnstonie i zakontraktowali realizację dwóch części. Doświadczeni telewizyjni twórcy (reżyserowali m.in. kultowe „Community” i „Bogatych bankrutów”) wnieśli do wybuchowej opowieści o ratowaniu świata humor i bezpretensjonalność.
Już wcześniej ekranizacje innych pozycji ze stajni Marvela udowadniały, że to decyzja, która ma szansę podobać się widzom i działać na korzyść filmu. W „Zimowym żołnierzu” wyczucie komizmu i popkulturowych niuansów widać szczególnie w konstrukcji głównego bohatera i jego relacji z Czarną Wdową (Johansson). Dyskontowany jest też potencjał konfrontacji na linii przeszłość-przyszłość. Zarówno na poziomie dialogów jak i inscenizacji dużo tu smaczków i nawiązań do dziwactw Amerykańskiej kultury. Gładziutko ogolony i równie gładko się wypowiadający, ale i kuriozalnie umięśniony Steve Rogers to taki trochę kampowy miks tradycyjnych wartości Johna Wayne'a i siłownianej estetyki „Jersey Shore”. Za czujące granice kiczu ujęcie bohaterów – i rozbudowanie zniuansowanej bazy bohaterek kobiecych, z zabójczo seksowną zblazowaną chłopaczarą Johansson na czele! - bracia Russo dostają złotą odznakę uważnego kulturożercy (na przykład w kształcie złotego ziarenka popcornu).
Niech będzie jasne, że reżyserski duet nie poszedł tu wcale na kompromis i realizacyjnie „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” „dostarcza”. Jest spektakularnie i głośno. Sceny walki są dynamiczne i pomysłowo zainscenizowane, montaż – niekiedy zaskakujący, ale przede wszystkim odpowiednio i z poszanowaniem dla klasycznych reguł gry budujący napięcie. Efekty pracy ekspertów od CGI imponują, osiągając najbardziej chyba pożądany w kinie rozrywkowym efekt – choć ich skala oczywiście przekracza granice realizmu, wyglądają wiarygodnie. Robią też świetne "tła": dramaturgiczny potencjał fruwających aut, rozpadających się skrzydeł gigantycznych samolotów czy połykanych przez płomienie ciał jest na ekranie pełni wykorzystany. Podobnie przestrzeń miejska - vide spektakularne sceny pościgu po ulicach Waszyngtonu.Tu znowu punkt dla montażysty i operatora, umiejętnie wybierających i zestawiających kadry. Wyświetlany w 3D film niekiedy miga chyba trochę za szybko. Nie jest to bynajmniej casus pokroju rozdwajającej miecze i
kończyny „1920 Bitwy Warszawskiej”, o nie! Ale tym, którzy chcą w pełni rozkoszować się ekranowym bitkom i eksplozjom, polecam jednak siadać z tyłu sali.
Wspominałam o plusach, jakie daje tej produkcji serialowe zaplecze braci Russo. Są też negatywne konsekwencje takiej proweniencji. W pędzącej, jednak zbyt epizodycznej opowieści znika gdzieś równoprawny bohater tytułowy, czyli Zimowy Żołnierz. Na przedstawionego raczej jednowymiarowo antagonistę dość wielowymiarowo zarysowanych Kapitana i Czarnej Wdowy nie starczyło już zdaje się sił intelektualnych. A szkoda, bo historia i charakterystyka tej postaci dawała duże pole do popisu. Ostatecznie Zimowy Żołnierz przedstawiony jest jako durnawy osiłek, który raz na jakiś czas z nierozumiejącą miną uroni łzę. Brak w nim dwuznaczności, która powinna przesycać wszystkie poziomy interpretacyjne filmu i jego bohaterów. Dwuznaczność jest przecież dramaturgicznym punktem wyjścia i definiuje samą fabułę, opartą na konflikcie wartości i zderzeniu opozycyjnego rozumienia kluczowych terminów prowadzących do ostatecznego starcia skrajnych wizji świata. Skutecznie udało się ją zawrzeć m.in. w postaci Alexandre'a Pierce'a
(Robert Redford), szefa S.H.I.E.L.D. Znaczenia tej obsadowej decyzji są oczkiem puszczonym w stronę wszystkim, którzy pamiętają role Redforda w filmach pokroju „Wszystkich ludzi prezydenta”.
W ogólnym rozrachunku jest to dla Steve'a Rogersa i ekipy starcie bardzo udane. Podobno fabuła nie trzyma się dokładnie komiksowego oryginału, jednak na pewno dla widza nie będącego w dużej zażyłości z papierowym pierwowzorem film jako osobna całość absolutnie się broni. Celem wielkich produkcji pokroju „Zimowego żołnierza” jest nie tylko dostarczanie rozrywki, ale i budowanie poczucia więzi z bohaterami, którzy zaraz przecież powrócą w kolejnym filmie, na który widzowie mają pognać w cuglach. Ja zostałam „kupiona” i na następny – zapowiedziany zresztą w scenach po napisach końcowych – wątek marvelowskiej sagi czekam już teraz. I wiem, że jest nas więcej.