Kochali się w niej Polacy. W końcu nakręcono o niej film
O Kalinie Jędrusik mówi się, że była pierwszą seksbombą PRL-u. Teraz nakręcono o niej film. Po seansie na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty jestem pewny, że twórcy "Bo we mnie jest seks" jedną rzecz zrobili dobrze – zatrudnienie Marii Dębskiej do głównej roli okazało się strzałem w dziesiątkę. Co z resztą?
Biografie znanych osób na dużym czy małym ekranie rządzą się swoimi prawami. Można podzielić je na wiele różnych subkategorii, ale przeważnie twórcy stawiają na dwa sprawdzone sposoby – albo opowiadają czyjeś życie od kołyski aż po grób, albo ogniskują się na konkretnym okresie.
Reżyserka Katarzyna Klimkiewicz wraz ze współscenarzystką Patrycją Mnich postawiły na to drugie rozwiązanie. Nie bez przyczyny. W końcu czas i miejsce akcji swojego filmu "Bo we mnie jest seks" dla wielu widzów mogą być dobrą przynętą, bo czy można się oprzeć Warszawie lat 60.?
W tamtym czasie Polacy, gdy zasiadali przed ekranami swoich czarno-białych odbiorników, zachwycali się jedną konkretną osobą. Chodzi rzecz jasna o Kalinę Jędrusik (Maria Dębska) – zjawiskowo wyglądającą i niezwykle utalentowaną aktorkę oraz piosenkarkę. Kobiety zazdrościły jej urody, a mężczyznom uginały się kolana na jej widok.
Jednak magnetyzm Jędrusik mógł być bronią obosieczną, czego postarali się dowieść twórcy w swoim filmie poprzez wątek z dyrektorem Telewizji Publicznej, Ryszardem Molskim. Miał on się mścić na gwieździe, gdy ta odrzuciła jego zaloty.
Już na samym wstępie Klimkiewicz wyjaśnia kokieteryjnie, że przedstawiane wydarzenia mogły mieć miejsce lub nie. Jędrusik rzeczywiście na początku lat 60. przez jakiś czas miała zakaz wstępu do Telewizji Publicznej. Wszystko za sprawą krzyża, który nosiła do głębokiego dekoltu podczas swoich występów.
Postać Molskiego, antagonisty "Bo we mnie jest seks", na dobrą sprawę może być wymyślona. Nie jest to jednak aż tak istotne dla odbioru samego filmu. Najważniejszym czynnikiem jest główna kreacja. I tu akurat trafiono w dziesiątkę z wyborem aktorki.
To jest jej moment
Mówiąc wprost, Maria Dębska została stworzona po to, by zagrać Jędrusik. Nie chodzi o to, że umiejętnie ją zmałpowała. Aktorka musiała zmierzyć się z personą większą niż życie. I wyszła z tego obronną ręką, bo patrząc na nią (i nie wiedząc nic o samej Jędrusik), łatwo uwierzyć, że seksbomba PRL-u była tak temperamentna, wulgarna i nonszalancka. Co jak co, ale Jędrusik mocno wyłamywała się z ówczesnego modelu kobiety ułożonej, poświęcającej się rodzinie. Żyła w otwartej relacji z mężem Stanisławem Dygatem (w filmie gra go Leszek Lichota), co rzecz jasna nie było dobrze postrzegane.
Wartość kreacji Dębskiej podnosi też to, że czasami przypomina inne gwiazdy światowego kina – da się zauważyć u niej wigor Lizy Minnelli i wdzięk Anny Kariny. Nawet pewna manieryczność, która wkradła się tu i ówdzie do jej gry, nie stanowi większego problemu. Aktorka ma charyzmę i nie zdziwię się, jeśli po tym filmie zyska większą popularność niż dotychczas.
Nie zabrakło Konwickiego
Film o Jędrusik nie miałby racji bytu, gdyby nie pojawiło się w nim wiele sławnych postaci ówczesnego życia kulturalnego. Pozwoliło to na stworzenie barwnego drugiego planu. Pomijając Dygata, mamy m.in. Kazimierza Kutza (Borys Szyc), Tadeusza Konwickiego (Paweł Tomaszewski) czy Jeremiego Przyborę (Rafał Rutkowski). Co z tego, skoro panowie raczej blędną przy Dębskiej, która napędza cały film. Dobrze, że twórcy sypnęli pewnymi smaczkami (jest m.in. dość humorystyczne nawiązanie do tego, że Dygat często rozmawiał przez telefon).
Po co musical?
Klimkiewicz podjęła kilka decyzji, które są jak dla mnie nietrafione. Warszawa w jej ujęciu jest neonowa i pastelowa. Takie stylizowanie nie zawsze się broni, bo trąci sztucznością. Z jednej strony trzeba pochwalić reżyserkę za szukanie innego klucza wizualnego, bo nie jesteśmy dobijani szarością i brzydotą, ale chyba nie jestem jeszcze gotowy na kolorowy obraz PRL-u.
Największą wadą filmu są jednak wstawki musicalowe. Ten element wraz z kolorystyką być może wskazuje inspiracje dziełami Jacquesa Demy’ego z lat 60., ale jeśli ktoś nie przepada za tego typu konwencją, to czekają go ciężkie chwile – podczas seansu przede mną siedziała para i było widać, że przy każdym śpiewanym momencie partner kobiety nie mógł powstrzymać swojej irytacji.
Przyznam, że nie dziwię się jego reakcji. Musicalowa część produkcji niestety mocno kuleje, bo często zabija tempo filmu. Widoczne jest to szczególnie w drugiej połowie. Obraz byłby znacznie ciekawszy bez nich. "Bo we mnie jest seks" zdaje się trochę takim patchworkiem – nie do końca wiadomo, czym właściwie ma być. A gdy wkracza na komediowe rejony, bo żartów tu jednak sporo, a tonacja przeważnie jest bardzo lekka, to już w ogóle może się człowiekowi poplątać. Choć od razu uspokajam – bywa zabawniej niż w przeciętnej polskiej komedii.
Koniec końców to mógł być naprawdę dobry film. A tak mamy coś, co broni się jedynie grą Dębskiej i kilkoma zgrabnie pomyślanymi i zrealizowanymi sekwencjami (wyjście Jędrusik z garderoby, konwulsyjna impreza w klubie Spatif i następująca po niej przejażdżka autobusem do zajezdni). Trochę za mało, by mówić o triumfie.
"Bo we mnie jest seks" trafi do kin 12 listopada.