Leszek Wosiewicz: Piotr Gliński chwalił mój film o Pileckim

Leszek Wosiewicz, reżyser filmu "Raport Pileckiego", mówi WP: - Piotr Gliński chwalił mnie: "Jest bardzo dobrze, panie Leszku". A potem uznali, że to jednak katastrofa. Chcę dokończyć swój film, brakuje mi siedmiu, ośmiu dni zdjęciowych.

Leszek Wosiewicz: Piotr Gliński chwalił mój film o Pileckim
Źródło zdjęć: © East News

Przypomnijmy, że decyzją ministra kultury Piotra Glińskiego oraz Macieja Staneckiego, dyrektora WFDiF, Leszek Wosiewicz, reżyser filmu o rotmistrzu Pileckim, został – po roku zdjęć - odsunięty od swojego filmu, a jego miejsce zajął nowy reżyser – Krzysztof Łukaszewicz.

Ten już nakręcił nowe zdjęcia na podstawie nowego scenariusza. Ma teraz za zadanie uratować film, gdyż rzekomo wersja nakręcona przez Wosiewicza jest dramaturgiczną katastrofą. A film ma kosztować, bagatela, 38 milionów .

Ani Ministerstwo Kultury, ani wytwórnia, ani PISF, nie chcą odpowiedzieć na nasze pytania, co konkretnie nie udało się w filmie Wosiewicza, że trzeba było odsunąć go od produkcji.

Rozmawialiśmy z osobą (chce pozostać anonimowa), która widziała fragmenty filmu na specjalnym pokazie i przekazuje nam, że główny bohater jest nijaki, akcja się nie klei i widz nie wie, o co w filmie chodzi.

WP nie widziała dotąd żadnych fragmentów, więc nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, kto w tym sporze ma rację. Leszek Wosiewicz, chcąc się bronić przed zarzutami, w rozmowie z WP przedstawia swoją wersję wydarzeń.

Obraz
© East News

Sebastian Łupak: Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że dostał pan budżet 38-40 mln zł i zielone światło z Ministerstwa Kultury, żeby zrobić "Raport Pileckiego"?

Leszek Wosiewicz: Jaki dokładnie jest budżet filmu, nie wiem. Ważne, że zaplanowany był tak, by można było zrobić tę "super" - jak na polskie warunki - produkcję. Zaplanowaliśmy prawie trzygodzinny film kinowy i z tego samego materiału trzy-czteroodcinkowy miniserial na świat.

Dlaczego to akurat pan miał zrobić ten film?

Pracowałem nad scenariuszem od 2014 roku. Początkowo myślałem o tanim filmie, kombinowanym z wykorzystaniem materiałów archiwalnych. Bo w tamtych czasach nie było co marzyć o dużym filmie o rotmistrzu Pileckim. Ale od 2016 roku, kiedy pojawiły się duże pieniądze państwowe na produkcję filmów historycznych, rozwinąłem skrzydła. Pierwsza pełna wersja scenariusza liczyła 270 stron.

Dużo…

Dużo, oczywiście, ale zależało mi, by opowiedzieć możliwie najpełniejszą historię życia i śmierci Pileckiego.

Kto widział ten scenariusz?

Scenariuszem zainteresował się ówczesny dyrektor WFDiF Włodzimierz Niederhaus, który od razu podpisał ze mną umowę, chcąc mieć zagwarantowane prawa do powstającego scenariusza. Przekonał mnie też do napisania nieco krótszego filmu.

O serialu nie chciał rozmawiać. Mówił mi: - Dajmy sobie spokój z "telewizorami", dadzą parę groszy, a będą się wtrącać do wszystkiego.

Pod koniec 2017 roku, szukając pieniędzy na mój film, Niderhaus wysłał scenariusz do Ministerstwa Kultury. Nie wiem, czy dotarł on do rąk ministra Piotra Glińskiego, ale pamiętam, że pisałem na jednym z egzemplarzy dedykację dla niego.

Obraz

Jaki był odzew z ministerstwa?

Chyba żadnego. W maju następnego roku, kiedy byłem gościem TVP Info w kolejną rocznicę śmierci Pileckiego, powiedziałem na antenie, że mam scenariusz na ogromny jak na nasze warunki film o Pileckim i świetnego producenta. Na pytanie dziennikarza, czy znajdą się pieniądze na tak duży film odpowiedziałem: - Nie wyobrażam sobie żeby wolnej Polski nie było stać na duży film o Pileckim.

Zaraz po tym wywiadzie w TVP spotkałem się z ministrem kultury na jego prośbę i po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że robimy ten film.

A te 30-40 mln budżetu?

Widocznie moją wypowiedź w TVP Info słyszał też ówczesny prezes Polskiej Fundacji Narodowej, Cezary Jurkiewicz, bo i on zadzwonił do mnie z informacją, że Fundacja zainteresowana jest wsparciem filmu o Pileckim. Zapytał też, ile film będzie kosztował. Powiedziałem, że około 30 mln zł. Zmartwił się, że trochę dużo, ale dodał, że zobaczy, co się da zrobić.

Obraz
© East News/ Leszek Wosiewicz

Co było dalej?

W gabinecie dyrektora Niderhausa zapanowała wielka radość. Wytwórnia uruchomiła produkcję, zacząłem kompletować ekipę i przede wszystkim uruchomiłem casting. Chciałem mieć aktora nieznanego, ale z dużym talentem i potencjałem, by uniósł rolę Witolda [rolę dostał Przemysław Wyszyński – red.].

Minister Piotr Gliński zapowiadał w mediach produkcję mojego filmu, ale nagle pojawiły się problemy…

Jakie problemy?

Polska Fundacja Narodowa, mimo deklaracji, zwlekała z podpisaniem umowy z wytwórnią. TVP zgłaszała absolutny brak zainteresowania, a PISF wymigiwał się od wsparcia. Zdarzały się osobiste naciski na dyrektora Niederhausa, żeby odstąpił od realizacji filmu, bo scenariusz to "dęta" sprawa, itd.

Bo już wtedy były zarzuty, że pana scenariusz był po prostu za długi.

Rzeczywiście, scenariusz nie jest typowy. Jest dla mnie szczególnym wyzwaniem artystycznym i realizatorskim, by powstał film niezwykle gęsty, dynamiczny, wielowymiarowy, a przy tym prawdziwe dzieło sztuki. To nie jest prosty film edukacyjny, choć uważam, że walory edukacyjne tego projektu są ogromne.

Przede wszystkim to oryginalna, bardzo nowoczesna konstrukcja, dająca szanse na bardzo długie życie filmu, jak zresztą prawie wszystkich moich filmów – od "Kornblumenblau", przez "Cyngę", "Kroniki domowe", "Rozdroźe Cafe", "Don Juana".

Niestety, wymiar tego filmu przerastał kompetencje i wyobraźnię niektórych ekspertów decydujących o wspieraniu projektów filmowych.

Obraz
© East News

Wkrótce do mediów poszła informacja, że film będzie kosztował około 40 mln zł. Pytam jeszcze raz: czy to prawidłowa suma?

Jaki dokładnie jest budżet, wie tylko producent. Ja wiem, że skroili go prawdziwi znawcy roboty filmowej pod okiem starego fachury dyrektora Niederhausa. A film zakrojony jest na naprawdę wielką skalę. Nawet mówiliśmy sobie, że w sensie technicznym nie powinien odstawać od wielkich hollywoodzkich produkcji za setki milionów dolarów. Taki potencjał jest w naszej kinematografii.

Jaki konkretnie mamy potencjał? Niech pan opowie...

Mieliśmy ogromną, świetnie wykonaną dekorację. Prawie zrekonstruowany obóz KL Auschwitz. Do tego setki adaptowanych obiektów, ogromna ilość kostiumów, charakteryzacja na najwyższym poziomie, efekty na planie i efekty specjalne, najlepsze kamery, sprzęt oświetleniowy, dobrze opłacana ogromna ekipa będąca w stanie sprostać tej wielkiej produkcji, do tego cztery pory roku, bardzo duża ilość dni zdjęciowych.

I to wcale nie jest najdroższy film w naszej kinematografii. Było przynajmniej kilka dużo droższych o zdecydowanie mniejszym potencjale artystycznym i widowiskowym. Więc nawet te trzydzieści parę milionów zł jak na tak dużą produkcję, to wygląda dość skromnie.

Obraz
© East News

W sierpniu 2019 roku zaczęliście zdjęcia…

Wow! Udało się! Po początkowych zgrzytach realizacyjnych pod koniec roku dobrnęliśmy do 30 procent dni zdjęciowych.

Pod koniec roku odbył się nawet pierwszy przegląd nagranych już materiałów, po którym było co prawda wiele uwag, ale całość dyrektor Niederhuas podsumował słowami: - Po ostatnich przeciętnych, a kosztownych produkcjach tożsamościowych [czyli patriotycznych - red,], mamy szansę na film wybitny i przy okazji film życia reżysera Leszka Wosiewicza.

A minister Gliński, choć się trochę krzywił, uścisnął mi dłoń, mówiąc: - Jest bardzo dobrze, panie Leszku!

Na tym etapie coś jeszcze pan w filmie zmieniał?

Po tym, jak wymyśliłem specyficzną, autorską koncepcję montażu tej wielkiej ilości scen i po sugestii producenta, przekonstruowałem scenariusz, w taki sposób, by nie gubić zasadniczej wymowy filmu.

Po opóźnieniach wynikających z pandemii i nagłej śmierci dyrektora Niederhausa w maju 2020 roku, bez żadnych zaległości dotarliśmy do dwóch trzecich zdjęć. Wtedy to, nagle, z dnia na dzień, dowiedzieliśmy się, ja i cała ekipa, że producent przerywa zdjęcia na okres do "po wyborach". Praktycznie byliśmy wtedy tuż przed realizacją scen z Pileckim w więzieniu mokotowskim.

Obraz

To pana zaniepokoiło?

Spokojnie przygotowywaliśmy się do wznowienia zdjęć w zasugerowanym terminie. Scenografia pracowała pełną parą, ja pisałem kolejne fragmenty scenopisu i szukałem przy stole montażowym najlepszych rozwiązań. Biuro pracowało nad niezwykle skomplikowaną "kalendarzówką", ale zmieściliśmy się w limicie dni zdjęciowych – nawet z pewną rezerwą. Wybrałem kompozytora, który napisał mi i nagrał prymki [zapis nutowy linii melodycznej - red.] znakomitej muzyki.

Tymczasem – dowiedziałam się o tym dużo później - odbywały się już za moimi plecami spotkania i ustalenia z panem Łukaszewiczem, jako tym, który ma mnie zastąpić na stanowisku reżysera i napisać nowy scenariusz.

W końcu zostałem wezwany do producenta Macieja Staneckiego na spotkanie, na którym poinformowano mnie, że po kolejnym przejrzeniu materiałów filmowych, tym razem bez mojego udziału, producent rozwiązuje ze mną umowę o reżyserię filmu. Nie dano mi czasu na konsultację z adwokatem.

Próbował się pan ratować?

Poprosiłem jeszcze o ponowny przegląd materiałów [czyli pokaz – red.], licząc na opamiętanie producenta. Zorganizowano mi taki przegląd, na którym pokazałem półtorej godziny materiału, z czterech godzin nakręconych, zaznaczając, że najlepszych i najbardziej efektownych scen nie pokazuję, ponieważ będą się one nadawały do pokazania dopiero po wmontowaniu w nie rozbudowanych efektów specjalnych. W sumie przegląd ten okazał się być dla mnie swoistą "ścieżką zdrowia".

Dlaczego?

Konkluzja producenta była taka: "Katastrofalnie złe materiały. Trzeba zmienić reżysera, który napisze też nowy scenariusz".

Więc pytam ich, co tu jest złe? Materiał czy scenariusz, który był zatwierdzony i uznany w umowie za ostateczny?

Ten "katastrofalny" materiał, który na bieżąco oglądała moja znakomita ekipa filmowa, ekipa, która z niejednego pieca chleb jadła, uznawała za dobry, często świetny lub znakomity.

Obraz
© East News/ Producent Maciej Stanecki z WFDiF

Czyli nie zgadza się pan z decyzją ekspertów? Przypomnijmy, że byli wśród nich minister Piotr Gliński, szef WFDiF Maciej Stanecki, szef PISF Radosław Śmigulski, ekspert TVP i kilku znanych reżyserów, w tym Krzysztof Zanussi…

Nie wszystko musi się podobać decydentom, ale oceniać działo przed jego ukończeniem to moim zdaniem nadmiar odwagi. Z mojego punktu widzenia nakręciliśmy dużo świetnego materiału zdjęciowego, z którego może powstać znakomity film, który przeżyje na ekranach dziesięciolecia.

Podobnie jest z moją "Cyngą", też przerwaną w produkcji przez Krzysztofa Zanussiego, która po już prawie trzydziestu latach od premiery jest ciągle pokazywana – najczęściej z moich filmów - i właśnie doczekała się rekonstrukcji elektronicznej jako klasyka polskiego kina.

Obraz
© East News

Został pan odsunięty od reżyserii własnego filmu z pana scenariuszem. Jakie będą pana dalsze kroki?

Wciąż głęboko wierzę, że mój "Raport Pileckiego" będzie ukończony zgodnie z założeniami scenariusza i zgodnie z ambitnymi nowatorskimi pomysłami realizatorskimi. Już nawet złożyłem propozycję producentowi, że w razie kłopotów z tą nową wersją filmu wystarczy, że da mi siedem, osiem, najwyżej 14 dni na nakręcanie scen więzienia, procesu i śmierci Pileckiego, a dokończę film, który będzie zachwycał formą, wzruszał głębią przeżyć bohatera i edukował, pokazując prawdę historyczną, wciąż głęboko skrywaną.

A może najłatwiej i najrozsądniej będzie pożenić oba filmy, czyli pana dotychczasowy materiał i ten nowy, pana Łukaszewicza, tak jak zapowiada to Ministerstwo Kultury? Łukaszewicz – jako nowy reżyser i pan jako opiekun artystyczny…

Już dawno zaproponowałem producentowi, że jako opiekun artystyczny, pomogę zastępującemu mnie reżyserowi zarówno w zmianach scenariuszowych, jak i w udźwiękowieniu i zmontowaniu ostatecznej wersji filmu. Ale pojawił się problem…

Tak, jaki?

Nowy scenariusz dostałem do wglądu tydzień po rozpoczęciu nowych zdjęć, więc moje uwagi nie miały już żadnego znaczenia. Wciąż usiłuję wyegzekwować od producenta moje prawa. Rotmistrz Pilecki nie zasłużył na to, by go grzebać po raz kolejny. Wierzę w Opatrzność.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (133)