Magdalena Michalska-Lankosz: Kino idzie pod strzechy
Niedawny protest hollywoodzkich filmowców, do którego z dnia na dzień przyłączą się coraz większa liczba twórców, dobitnie pokazuje, że nadszedł czas na zmiany. I to zmian drastycznych, które mogą zrewolucjonizować sposób rozpowszechniania filmów, w tym samym stopniu w jakim oblicze kinematografii zmieniła telewizja.
26.04.2011 10:31
Przypomnijmy, w zeszłym tygodniu grupa wpływowych filmowców – głównie reżyserów – wyraziła sprzeciw wobec umowy podpisanej między wielkimi wytwórniami, a właścicielami wszelkiego rodzaju wirtualnych wypożyczalni filmów typu VOD funkcjonujących na amerykańskim rynku. Chodzi o to, że w świetle nowego porozumienia, czas między kinową premierą filmu, a jego pojawianiem się w domowej ofercie, został skrócony z czterech miesięcy do ośmiu tygodni. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko tyle, że producenci i dystrybutorzy odkryli, że w niedługim czasie dochody ze sprzedaży biletów do kin mogą stać się mniej istotną częścią zysków, a kto patrzy w przyszłość powinien inwestować w domową dystrybucję filmów.
W jednym ze swoich niedawnych felietonów pisałam o wszelkich dostępnych w Stanach usługach, dzięki którym legalnie, i za stosunkowo niewielka opłatą, można oglądać filmy całkiem niedawno goszczące w kinach. Pisałam o tym, że im bardziej powszechne będą działające zgodnie z prawem wypożyczalnie internetowe czy wszelkiego rodzaju VOD, tym skuteczniejsza może być walka z piractwem w sieci. Hollywoodzkie wytwórnie – kierując się dokładnie tą samą logiką – uznały, że potencjalni widzowie wystawieni są obecnie na zbyt długą próbę oczekiwania na pojawienie się filmu na platformach typu DirecTV, Netflix czy iTunes. Skróciły ją więc do niepełnych dwóch miesięcy. Teoretycznie przydusiły w ten sposób nielegalny obrót filmami w Internecie, ale rykoszetem trafiły też w kina – swoje dotychczasowe
główne źródło dochodu.
Naturalnie musiała to być decyzja przemyślana. Przecież nikt z wielkich biznesmanów zarządzających strategią wytwórni takich jak Sony, Universal czy Fox Searchlight nie podpiłowywałby gałęzi, na której sam siedzi. To, co w swoim proteście artyści nazwali „kanibalizmem” jest w rzeczywistości apetytem na inny przysmak – a mianowicie na konsumenta, który wstrząśnięty ostatnimi światowymi kryzysami, nieubłaganie kurczącym się rynkiem pracy i rosnącymi cenami benzyny trzy razy zastanowi się zanim zabierze swoją czteroosobową rodzinę do kina (12 dol. za jeden bilet, plus popcorn, parking, koszty dojazdu, etc.), za to być może szarpnie się na 30 dolarów (tyle ma kosztować nowa usługa) za możliwość obejrzenia tego samego tytułu na swojej kanapie. Może nawet będzie tak miły, że raz na jakiś czas pozwoli dzieciom zaprosić kolegów na seans.
Wiele osób inwestuje w dobrej klasy kino domowe. Przecież nie robią tego nie tylko po to by raz do roku obejrzeć na swoim wielkim, płaskim ekranie ostatniego gola Ligii Mistrzów lub usłyszeć w stereo swojego ulubionego prezentera wydającego plemienne okrzyki zwycięstwa. Sprzęt przydałoby się używać częściej – na przykład jako bardziej ekonomiczny substytut kina. Gdzie rytuał? Gdzie magia ciemnej sali? – zapyta ktoś. Bez złudzeń Drodzy Kinomani. Nie ich oczekuje amerykański konsument filmów familijnych. On nie idzie do kina uczestniczyć w misterium. Idzie zapewnić swojej rodzinie krótkotrwałą rozrywkę, która wyrzuca z głowy po pół godziny. Jedyne wspomnienie jaki ma po takiej wizycie to nieprzyjemnie lżejszy portfel. A to właśnie na takiego widza stawia obecne Hollywood i dla niego pełną parą wytwórnie kręcą produkuje coraz łatwiejsze do strawienia superbohaterskie sequelle i prequelle.
Czy to znaczy, że to koniec kin? Jak najbardziej nie. Popularność telewizji nie zabiła przecież kin. Uczyniła z nich natomiast na jakiś czas bardziej elitarne miejsca. Zaspokoiła mniej wymagającego konsumenta. Tak może być i w tym przypadku – czysta rozrywka znajdzie swoje miejsce w VOD, a ciemna sala wróci w ręce artystów.