Miał być hit, czekaliśmy. "Wonder Woman 1984" to gwóźdź do trumny DC
Jako wielka fanka "Wonder Woman" i pierwszego ukłonu Patty Jenkins dla tej postaci chciałabym napisać, że druga część to świetny film. Że wciąga, że jest super rozpisana historia walki dobra ze złem, że superprodukcje nie umarły i że Wonder Woman dalej jest "wonder", cudowna. Ale to byłoby jedno wielkie kłamstwo.
Gdy w 2017 r. Patty Jenkins pokazała swoją "Wonder Woman", nie brakowało zachwytów. Bo okazało się, że gnuśne DC ma w zanadrzu coś, co jeszcze potrafi zaskoczyć i przyciągnąć do kin. I była to Amazonka, która odkrywała swoje supermoce w paskudnych okolicznościach pierwszej wojny światowej. Choć film nie wspiął się może na wyżyny doskonałości, to był obietnicą czegoś nowego i pasjonującego w filmach o superbohaterach. Pojawienie się Diany na dużym ekranie było też przecież ważne w walce o odpowiednią reprezentację kobiet w filmach. Nie brakowało osób, które z wypiekami czekały na kontynuację (wśród tych osób autorka tej recenzji). Niestety dużo lepiej fani wyszliby na tym, gdyby tej kontynuacji po prostu nie dostali.
Nowy film pokazuje, co dzieje się w życiu Diany mniej więcej po 70 latach od wydarzeń z pierwszej produkcji. Odpowiedź: nie dzieje się nic poza tym, że Diana pracuje w Smithsonian, którego częścią jest Narodowe Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie. No i oczywiście w międzyczasie ratuje ludzi przed złoczyńcami. "WW84" zaczyna się od tego, że Diana udaremnia próbę kradzieży starożytnych artefaktów, które jakimś cudem znalazły się w sklepie jubilerskim w jakimś pierwszym z brzegu centrum handlowym (o braku logiki jeszcze wspomnę nie raz).
Zobacz: Wonder Woman (2017)
Artefakty trafiają do muzeum, a dokładnie to na biurko Barbary Minervy (w tej roli Kristen Wiig). Ma sprawdzić, czym jest jeden z kamieni, które skonfiskowali agenci FBI. Drogi Barbary i Diany szybko się przecinają. Barbara zazdrości Dianie seksapilu, pewności siebie i tak dalej. Chce być jak ona. Diana natomiast całymi dniami myśli o zmarłym 70 lat temu (!) Stevie (w tej roli niezastąpiony Chris Pine) i marzy o tym, by wrócił. Tak się składa, że wspomniany kamień spełnia życzenia, więc prośby obu pań zostają wysłuchane.
Tu zaczyna się wypruta ze wszelkich emocji historyjka. Starożytny, tajemniczy kamień zdobywa telewizyjny celebryta, który tworzył piramidę finansową na handlu nieistniejącą ropą naftową. Max Lord (Pedro Pascal w swojej najgorszej roli) kolejnymi życzeniami prowadzi do globalnej katastrofy. Któż go może powstrzymać? Wpatrzona w swojego faceta Wonder Woman? Chyba nie.
Twórcy zawodzą po całej linii. Niszczą każdy wątek fabularny, który się trafia. Kicz lat 80. można podziwiać tylko dzięki kilku strojom bohaterów (scena, w której Barbara z nowymi mocami udaje się na siłownię pełną facetów w obcisłych gatkach). Dobry, klimatyczny soundtrack? Zapomnijcie. Między wróconym do życia Stevem a Dianą nie ma absolutnie żadnych cieplejszych uczuć. Zero chemii. Diana bierze za to ukochanego na spacer, pokazuje mu ruchome schody i pociąg. Wzruszenie odbiera mowę. Tym bardziej, że w tle leci jakaś włoska aria.
Lubimy pisać w recenzjach, że scenariusz był pisany na kolanie. W tym wypadku wygląda to na bazgroły tworzone na kawałku papieru toaletowego. W "WW84" nie ma ani jednej ciekawej postaci. Diana straciła charakterek. Potencjał Barbary, czyli Cheetah, jest kompletnie zmarnowany i dostaje tylko jedną scenę jako już zmieniona w drapieżnika przeciwniczka Diany. Cheetah prezentuje się jak członkini obsady słynnego musicalu "Koty" z 2019 r.
Max Lord też nie jest w stanie awansować do roli prawdziwego czarnego charakteru. Z każdą sceną jego zachowanie traci resztki logiki. Z czym lub z kim ma tu walczyć Diana? Co tak naprawdę się dzieje? Skąd Max Lord, głupkowaty celebryta z kompleksami, wiedział o starożytnym kamieniu? To, jak bardzo pozbawiony logiki jest scenariusz tego filmu, najlepiej widać w jednej scenie. Gdy Barbara odkrywa, że o kamieniu wie… szaman, rozdający ulotki o swojej działalności. Oni go biorą na poważnie, a on opowiada o pradziadku, który wywodził się z cywilizacji Majów!
"Wonder Woman 1984" to film, na którym nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Te ciekawe sceny, w których Diana odkrywa nowe moce, otoczone są tymi wątkami pozbawionymi logiki, więc kompletnie tracą na wartości. Największa ulga przychodzi wraz z napisami końcowymi.
Druga część przygód Wonder Woman wygląda tak, jakby Patty Jenkins nagle straciła pamięć i wyparła, jak daleko zaszło już kino superbohaterów. Robienie historii wokół jakiegoś kamyka? Bohaterka ratująca ludzkość przed upadkiem? Takie filmy bazujące na oklepanych i prostych schematach już wszystkim zbrzydły lata temu. Jeśli Patty Jenkins tego nie dostrzegła, to nie ma nadziei, że trzeci film, na który ma już podpisany kontrakt, uratuje świat Wonder Woman. I DC Comics, które traci kolejną szansę, by przebić Marvela i ich epicki rozmach w tworzeniu wielowątkowych historii.