Nuda za kółkiem
O tym, że na kinowy ekran przenieść można absolutnie wszystko wiadomo od momentu, gdy jedną z inspiracji do nakręcenia „Battleship: Bitwa o Ziemię” była gra w statki. W zasadzie dziwić się można, że pomysł ekranizacji bodaj najbardziej znanej serii gier o wyścigach samochodowych, „Need for Speed”, powstał dopiero teraz. Widząc jak nieporadny jest to film, zastanawiam się jednak czy nie lepiej byłoby poczekać jeszcze kilka lat. Albo zatrudnić zdolniejszego reżysera.
Tobey Marshall to świetny mechanik i jeszcze lepszy kierowca. Pewnego dnia zgłasza się do niego Dino Brewster, obecny partner byłej dziewczyny Tobeya, z propozycją nie do odrzucenia. Po skończonej robocie rywale decydują się udowodnić, który z nich lepiej prowadzi samochód. W wyścigu bierze też udział jeden z lepszych przyjaciół Tobeya Pete i to właśnie dla niego cała rzecz kończy się tragicznie. Wrobiony przez Dino Tobey trafia za kratki, a gdy wychodzi na wolność decyduje się wziąć udział w największym nielegalnym wyścigu samochodowym, w którym jednym z przeciwników będzie oczywiście Dino.
24.03.2014 17:34
Nikt chyba nie będzie zaskoczony, jeśli napiszę, że fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, schematyczna i przewidywalna. Dowodem niech będzie fakt, że siedzący za moimi plecami gimnazjalista – choć mógł być młodszy – co i rusz głośno komentował to, co dzieje się na ekranie, mówiąc co wydarzy się w następnej scenie. Zamiast złościć się, że ktoś psuje mi seans, stawiałem w zeszycie znak plusa za każdym razem, gdy miał rację. Chociaż początkowo wydaje się, że w „Need for Speed” będzie zaskakująco mało nielogiczności, im bliżej końca tym bardziej się one nawarstwiają. Przykładowo czemu żadna służba nie jest w stanie namierzyć Monarcha, organizatora nielegalnych wyścigów? Facet ma przy sobie tyle elektroniki, że w dzisiejszych czasach znalezienie go i aresztowanie powinno zająć pół minuty. Albo po co wciąż bierze się udział w wyścigu, którego nagrodą mają być samochody pokonanych uczestników, podczas gdy policja po kolei wyłapuje kierowców, same auta zaś ulegają kasacji? Ja w tej sytuacji wolałbym jak
najszybciej uciec i zachować przynajmniej wolność i własną furę.
No, ale wiadomo, że nie o precyzyjną i bogatą w niuanse fabułę chodzi w tego typu filmie. Problem jednak w tym, że również same wyścigi samochodowe pozostawiają bardzo dużo do życzenia. Nakręcone są one w sposób pozbawiony życia, energii i szybkości, w efekcie więc po jakimś czasie zwyczajnie nużą. Jest tu jeden wyjątek, czyli gonitwa w okolicach Wielkiego Kanionu, ale to też bardziej ze względu na przepiękne krajobrazy, niż techniczną spektakularność. Wyścigi aut w „Need for Speed” wypadają blado zwłaszcza, jeśli porównać je z niedawnym „Wyścigiem”, o jednej z najlepszych scen tego typu w historii kina pochodzącej z filmu „Ronin” nie wspominając.
Na szczęście filmu w reżyserii Scotta Waugha broni dwójka głównych aktorów. Między grającym Tobeya Aaronem Paulem i Imogen Poots, która wcieliła się w Julię Maddon – dziewczynę wspierającą bohatera w jego dążeniu do sprawiedliwości – panuje naturalna, nie wysilona chemia. Wynika to prawdopodobnie także z tego, że spotkali się oni wcześniej na planie filmu „Nauka spadania”, który zresztą ma polską premierę tego samego dnia co „Need for Speed”. Chociaż postaci te pozbawione są psychologicznej głębi, da się je lubić i nie sposób im nie kibicować. Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o bardzo słabych i irytujących Dominicu Cooperze (Dino) i Michaelu Keatonie (Monarch).
„Need for Speed” ma też sporo momentów humorystycznych i chociaż czasem twórcy serwują okropne suchary, to jednak generalnie ten element również należy policzyć jako plus. Tym bardziej, że dzięki temu nieco łatwiej jest przeboleć to, iż film Scotta Waugha od mniej więcej połowy dłuży się niemiłosiernie. Ten ostatni problem, w połączeniu ze wszystkim co napisane zostało wcześniej sprawiają, że „Need for Speed” w żadnym momencie nie udaje się wrzucić biegu wyższego niż trzeci.