Powrót zza grobu
Ten film miał się nie udać. Po tym jak Guy Ritchie postawił na odtwórcze katowanie zużytej formuły w „Rock’N’Rolli”, wydawało się, iż nie podoła on skomplikowanemu procesowi reanimacji postaci tak wyeksploatowanej jak Holmes. A jednak udało się. Ritchie wskrzesił ekranowy potencjał słynnego detektywa, nie profanując przy tym jego korzeni.
16.07.2010 17:15
Jego spojrzenie na postać Sherlocka to intrygujący kompromis niezrealizowanych założeń samego Conan Doyle’a (wszak autor wielokrotnie wspominał o nieprzeciętnej tężyźnie fizycznej swego bohatera) i oczekiwań współczesnej widowni. W efekcie, z ekranu spogląda na nas człowiek tyleż inteligentny i sarkastyczny, co porywczy i bezczelny. W interpretacji Roberta Downeya Jr. jest on po części starszym bratem Tony’ego Starka, zaopatrzonym w to samo figlarne spojrzenie i niewzruszony narcyzm.
O dziwo, odważne zerwanie z archetypem dzierżącego fajkę stoika z kart powieści wypada całkiem udanie. Holmes jest tu co prawda dziewiętnastowiecznym odpowiednikiem współczesnych herosów w pelerynach, ale jego poczynania nie toną w zbędnej przesadzie.
Ritchie wyciągnął wnioski z sukcesu „Mrocznego rycerza”, konstruując swój film na jego podobieństwo. Konsekwentna narracja, której nie narzuca przesadnego tempa, pozwala zebrać żniwo inteligentnie rozpisanym, mocno sarkastycznym dialogom. Sekwencje dynamiczne z kolei, choć ich nie brakuje, są całkiem zgrabną przeciwwagą dla starannej ekspozycji charakterów. „Sherlock…” to sprawne rzemiosło, które przywraca wiarę w równowagę, przynajmniej tę stricte rozrywkową, formy i treści. Najważniejsze jednak, że Ritchiemu udało się zachować własny, dość bezkompromisowy styl opowiadania.
Spore wrażenie robi chociażby tło całej opowieści. Posępny i błotnisty Londyn to labirynt nikczemności, który nie ma w sobie nic z dostojnych bruków jakimi poruszał się Holmes w niezliczonych ekranizacjach swych przygód. On sam nie jest z kolei wymuskanym erudytą, a porywczym pasjonatem nagłych przypływów adrenaliny. Nie stroni od alkoholu, w sercu nosi głęboką ranę, a jego maniery pozostawiają wiele do życzenia. Holmes jest tu takim samym, pełnym skaz protagonistą, jakim byłby w „Przekręcie” czy „Porachunkach”, co Robert Downey Jr. wykorzystuje na każdym kroku. Naczelny bad boy Hollywoodu bawi się pokrewną personą tak dobrze, że nikt z drugiego planu nie jest mu w stanie przeszkodzić. Inna sprawa, że tylko Jude Law w roli dr Watsona ma ku temu jakąkolwiek okazję.
Tu właśnie kryje się jedyna dostrzegalna słabość filmu Ritchiego. Wiarygodna rewitalizacja protagonisty zajmuje tyle miejsca, że jego przeciwnik, demoniczny lord Blackwood, zostaje potraktowany po macoszemu. Owocuje to zanikiem silnego charakteru i zaskakującą nieskutecznością poczynań, co dość szybko wzmaga jednostronność całego widowiska. Ale wbrew pozorom jest to całkiem niezła wróżba dla zapowiadanej kontynuacji. Bo skoro Ritchie poświęcił dwie godziny efektownej opowieści, by zapowiedzieć pojawienie się najsłynniejszego wroga Holmesa - przebiegłego profesora Moriarty, wypada zakładać, że ten okaże się przeciwnikiem z najwyższej półki.