Premiera tuż przed wyborami. Trump wolałby, żebyście tego nie zobaczyli [RECENZJA]
"Ten śmieć to czysta fikcja, która robi sensację z dawno obalonych kłamstw" - tak kontrowersyjny film o Donaldzie Trumpie podsumował szef jego kampanii wyborczej, zapowiadając pozew przeciwko twórcom. Mimo to "Wybraniec" tuż przed wyborami w USA trafił do kin.
17.10.2024 | aktual.: 17.10.2024 09:29
Sam pomysł dystrybucji filmu o Donaldzie Trumpie w roku wyborczym wygląda na złoty strzał marketingowy. Tym bardziej, gdy jest to produkcja nieprzychylna byłemu prezydentowi USA, a ten w swoim stylu będzie próbował zdyskredytować twórców i nie dopuścić do jego emisji. Pomimo gróźb pozwu, "Wybraniec" po premierze w Cannes pojawił się na kolejnych festiwalach, a na kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi trafił do kin. Czyżby zatem chodziło tylko o robienie medialnego szumu, na którym Trump skorzysta? Nie mam wątpliwości, że intencje twórców były inne.
Irańsko-duńskiego reżysera Aliego Abbasiego nie interesuje bowiem etap politycznej kariery Trumpa. "Wybraniec" jest historią stworzenia postaci i imperium Donalda, granego przez Sebastiana Stana. Głównego bohatera obserwujemy więc na początku lat 70., gdy niczym nieopierzony kogucik wchodzi na salony nowojorskiej elity. Ma wielkie marzenia i pewność siebie, jednak biznesowy galimatias zdaje się go przerastać. Aż na jego drodze pojawia się on - Roy Cohn (genialna kreacja Jeremy’ego Stronga), diaboliczny prawnik, z którym albo trzeba się zaprzyjaźnić, albo lepiej zejść mu z drogi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
„Wybraniec” - zwiastun PL; Sebastian Stan i Jeremy Strong w kinach od 18 października!
Poza uwielbieniem do nadmiernej opalenizny to właśnie on przekazał Trumpowi trzy "zasady zabójcy", które Donald sumiennie wcielił w życie, a później nawet zagrabił jako swoje. Pierwsza z nich nakazuje, by zawsze atakować zamiast się bronić. Zarówno na sali sądowej, jak i w świecie biznesu sprawdzała się ona doskonale. W ten sposób można mącić, odciągać uwagę od znaczących spraw, zastraszać i kreować nową rzeczywistość.
Druga reguła brzmi: "nie przyznawaj się do niczego, zaprzeczaj wszystkiemu". Wystarczy krzyknąć "fake news", prawda? A trzecia - cóż, mieliśmy już okazję zobaczyć ją w wykonaniu Trumpa po przegranych wyborach w 2020 r. - "nie uznawaj porażek, zawsze ogłaszaj zwycięstwo". Bowiem według bohatera filmu istnieją dwa typy ludzi: zabójcy albo przegrani. On naturalnie urodził się z genem zwycięstwa.
Bazując na tych trzech filarach i podpatrując bezwzględną strategię Roya Cohna, kanalii najwyższego sortu, który kompromitującymi zdjęciami i nagraniami zastraszał sędziów i urzędników, filmowy Trump na przestrzeni lat zdaje się, że przerósł mistrza. A widz może odnieść wrażenie, jakby oglądał spin-off "Sukcesji", gdzie znów Jeremy Strong stworzył bohatera, który momentami budzi obrzydzenie, by potem przejść spektakularne załamanie i zmusić nas do współczucia. Nawiązań do "Sukcesji" jest zresztą więcej (np. brak wiary ojca w instynkt zabójcy u syna), a ja nieobiektywnie pozostając pod urokiem talentu Stronga obsypałabym go za rolę w "Wybrańcu" wszystkimi nagrodami świata.
Z kolei Sebastian Stan jako Donald Trump wypada poprawnie - lawiruje na granicy dobrego smaku, naśladując manieryzmy biznesmana, co niekiedy wytrąca widza z zanurzenia w narracji i przypomina, że to tylko film. Nawet gdy jego postać jest już zupełnie odpychająca, aktor wciąż stara się w poszczególnych scenach przemycić "ludzką twarz" Donalda. Próby te momentami można postrzegać jako nieznośne, co dowodzi, że cel został osiągnięty - przecież tak samo trudno jest znieść prawdziwego Trumpa.
Produkcja Abbasiego mierzy się z zarzutami tworzenia sensacji na siłę, choć scenariusz sensownie spaja kipiącą od emocji narrację i psychologiczną przemianę głównego bohatera. Nawet w kontekście kontrowersyjnej sceny gwałtu na Ivanie Trump - poprzedzonej młodzieńczym zachwytem nad ambicjami krnąbrnej blondynki, poprzez narastającą irytację męża wobec krytyki ze strony żony, aż po totalną utratę kontroli i siłowe stłamszenie kobiety, która nie chciała uznać jego wyższości.
Dziwią mnie oceny, że ten film jest mocny i szokujący. Czy o tak elektryzującej postaci jak Donald Trump można by nakręcić w 2024 r. rzetelną i "łagodną" produkcję? Trzeba pamiętać, że "Wybraniec" jest filmem fabularnym, który przedstawia wycinek z życia znanej postaci i opakowuje go w wybrane, fikcyjne ramy. Oczywiście można zastanawiać się, czy celem twórców było obnażenie prawdziwej twarzy kandydata na prezydenta i poruszenie sumień wyborców tuż przed wyborami (a nerwowa reakcja jednego z inwestorów filmu, zaprzyjaźnionego z Trumpem biznesmana Daniela Snydera, który po pierwszych pokazach chciał zablokować dystrybucję "Wybrańca", a później sprzedał swoje udziały w produkcji, zdaje się na to wskazywać).
Niemniej dzieło Abbasiego broni się jako wciągająca opowieść o nowojorskim rekinie biznesu, który zatraca pojęcie dobra i zła, prawdy i uczciwości, a wszelkie swoje bezeceństwa i egomanię tłumaczy działaniem na rzecz wielkości Ameryki. Jedynie wielka szkoda, że polski dystrybutor porzucił oryginalny tytuł "The Apprientice", który bardziej pasuje do narracji. Nie tylko ze względu na zbieżność z nazwą programu telewizyjnego, którego gospodarzem był Trump, ale i prostotę tłumaczenia jako uczniaka, który jedynie umiejętnie naśladował kroki Roya Cohna. Namaszczony "wybraniec" brzmi w tym kontekście wręcz dumnie.
W amerykańskich kinach film zagościł od 11 października. Polska premiera planowana jest na 18 października.
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski