Problem z mocną intrygą
Wydawało się, że Ridley Scott ma w ręku murowany przebój. Sensacyjną intrygę, aktualny temat oraz obsadę marzeń (Leonardo DiCaprio i Russell Crowe)
. A jednak film Scotta pozostawia widza z silnym uczuciem niedosytu.
24.11.2008 15:21
„W sieci kłamstw“ to thriller szpiegowski. Takie kino kojarzy się głównie z przygodami Jamesa Bonda. Jednak „W sieci kłamstw“ to historia bardziej w stylu „Syriany“ niż wyczynów 007. Film odwołuje się do powszechnego dziś strachu przed zamachami terrorystycznymi. Mocno osadzony we współczesnych realiach, stwarza pozory historii „z życia wziętej“.
Akcja została zbudowana wokół prób aresztowania przywódcy jednej z muzułmańskich organizacji terrorystycznych. Terroryści przeprowadzili kilka zamachów w Europie i zapowiadają serię kolejnych. Gra toczy się więc o najwyższą stawkę. Po „naszej“ stronie stoi dwóch agentów CIA – Ferris (DiCaprio) i Hoffman (Crowe). Pierwszy działa w terenie (Irak, Jordania). Zna języki, arabską kulturę i zwyczaje, potrafi poruszać się we wrogim dla Amerykanów świecie. Nie ma w sobie buty i arogancji, które z kolei cechują Hoffmana, bezpośredniego przełożonego Ferrisa.
Hoffman swoją grę prowadzi z dala od niebezpieczeństw. Obserwując Ferrisa dzięki samolotom szpiegowskim, instruuje go przez telefon i nie przejmuje się konsekwencjami swoich decyzji. Bez wahania poświęca życie arabskich współpracowników. Nie szanuje sojuszników, gardzi wrogiem. Gotów jest wystawić na śmiertelne niebezpieczeństwo nawet Ferrisa, choć ten jest jego najcenniejszym agentem. Bo Hoffman kieruje się zasadą: cel uświęca środki. Ferris jest inny. Ferris ma sumienie. Ta konfrontacja postaw jest „W sieci kłamstw“ najciekawsza. Gorzej z resztą.
W filmie nie brakuje oczywiście widowiskowych scen akcji. Ridley Scott po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem w... inscenizowaniu takich sekwencji. Wie, jak budować napięcie. Znakomicie posługuje się montażem. Perfekcyjnie zgrywa obraz z dźwiękiem. Ale konwencja, jaką wybrał dla „W sieci kłamstw“, potrzebuje przede wszystkim mocnej intrygi, a więc inteligentnego i zręcznie zbudowanego scenariusza. A właśnie ten element układanki w filmie Scotta szwankuje.
Scenariusz Williama Monahana (zdobywcy Oscara za „Infiltrację“) zbudowany jest z nierównych pod względem dramaturgii epizodów. W efekcie ciekawe wątki (konfrontacja Ferris-Hoffman, potyczki Ferrisa z szefem jordańskiego wywiadu) nie nie zostały w satysfakcjonujący sposób rozwinięte, a intryga (zwłaszcza w środkowej części filmu) się rozmywa. Razi także zbytnia polityczna poprawność.
Niby film ma demaskatorskie ambicje, niby pokazuje, że w tym konflikcie nikt nie ma czystego sumienia, że podział na dobro i zło nie jest wcale taki oczywisty. Ale to wszystko robi tak, by nikogo nie urazić. Nie udało się nawet to, co zawsze jest mocną stroną filmów Scotta – zderzenie dwóch różnych światów.
Mimo deklarowanej fascynacji Bliskim Wschodem (która była czytelna w „Królestwie niebieskim“), Scott w pokazywaniu arabskiego świata tym razem nie wyszedł poza ogólniki rodem z przewodnika turystycznego – jest kolorowo, tłoczno i gorąco.