Przegrana bitwa o Midway [RECENZJA]
Amerykanie bardzo szanują swoją historię, ale do historycznych produkcji podchodzą z coraz większą rezerwą. Kino wojenne też nie jest już ich ulubionym gatunkiem filmowym. Nikogo więc chyba nie dziwi, że zrealizowany z dużym rozmachem dramat "Midway" sprzedaje się bardzo słabo.
Pieniądze oczywiście nie są najważniejsze, ale jak ktoś wydaje na film 100 mln dol., to chyba liczy choćby na zwrot poniesionych kosztów. A przynajmniej większej jego części. Tymczasem w przypadku produkcji filmu "Midway" wydaje się, że nikt się tym nie przejmował.
Od wielu lat, można rzecz od czasu katastrofalnie miałkiego, choć kasowego filmu "Pearl Harbor" (2001), kino wojenne przeszło do lamusa. Może nie całkowicie, ale żeby odnieść sukces w tym gatunku trzeba złamać schematy i opowiedzieć historię w oryginalny sposób. Tak, jak to zrobił przed trzema laty Mel Gibson w filmie "Przełęcz ocalonych" czy rok później Christopher Nolan w filmie "Dunkierka". Niestety, w przypadku "Midway" ponownie mamy do czynienia z dramatem zrealizowanym według starych, wojennych reguł.
Filmy wojenne - wizytówka Hollywood
Filmowi nie można oczywiście odmówić rozmachu i faktu, że dzięki efektom specjalnym jest wizualnie atrakcyjnym obrazem. Nie mogło być inaczej, skoro reżyserem filmu jest Roland Emmerich – twórca przebojowych produkcji "Dzień Niepodległości", "Pojutrze", "2012". Ale to zdecydowanie za mało, aby zainteresować widzów tematyką filmu.
I tak, podczas premierowego weekendu "Midway" w amerykańskich kinach zarobił jedynie 17,5 mln dol. Przy tak dużym budżecie i spodziewanym małym wsparciu z innych krajów finansowe straty będą liczone w dziesiątkach mln dol.
Warto przypomnieć, że filmy wojenne były przez wiele lat wizytówką Hollywood. Zwłaszcza dla mieszkańców zza żelaznej kurtyny, która, nim nastała era odtwarzaczy video, stanowiła na ogół przeszkodę nie do pokonania dla zachodniej kinematografii. Komunistyczna cenzura polskim obywatelom pozwalała jednak oglądać hollywoodzkie westerny i filmy wojenne. Te pierwsze pozbawione były aluzji do czasów współczesnych, często też pokazywały Amerykę jako kraj bezprawia, a jej mieszkańców jako barbarzyńców w kontaktach z Indianami.
Filmy wojenne mogły być natomiast wykorzystywane jako propaganda antyniemiecka, zawsze dobrze widziana w krajach socjalistycznych. Ponadto można też było pokazać upokorzenie amerykańskiej armii, jakiego doznała np. podczas ataku na Pearl Harbor w filmie "Tora! Tora! Tora!" czy w czasie operacji "Market Garden" w filmie "O jeden most za daleko".
Przeczytaj: Najlepsze filmy wojenne 2019
Tym sposobem polscy widzowie mogli się zapoznać (w kinie lub w telewizji) z niemal wszystkimi najważniejszymi wojennymi produkcjami wyprodukowanymi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hollywood. Na liście tytułów dopuszczonych do rozpowszechniania w naszych kraju na pewno zabrakło dwóch słynnych produkcji z 1970 roku. Pierwsza z nich, "MASH", do dziś pozostaje najbardziej kasowym filmem wojennym w historii.
Choć w jego przypadku można by rzec raczej antywojennym. Czarna komedia wyreżyserowana przez Roberta Altmana nie pozostawia suchej nitki na amerykańskiej armii. Idealny materiał dla przeciwników mocarstwa zza oceanu? Dla Francuzów tak. O czym świadczy Złota Palma w Cannes i status jednego z największych amerykańskich przebojów kinowych nad Loarą i Sekwaną wszech czasów.
Jednak decydenci ze wschodniej Europy wiedzieli, że krytyka Altmana wykracza daleko poza amerykańską armię i konflikt w Korei. Takiego filmu "socjalistyczny obywatel" obejrzeć nie mógł. Podobnie jak niewiele mniej popularnego w Stanach filmu "Patton".
Z historii wiemy, że kontrowersyjny generał nie chciał kończyć II wojny światowej na pokonaniu hitlerowskich Niemiec, gdyż równie wielkie zagrożenie widział w stalinowskiej Rosji. Nie trzeba chyba wyjaśniać, dlaczego ten bohater nie przypadł do gustu polskim decydentom w latach siedemdziesiątych.
Deszcz nagród dla filmów wojennych
Rocznik 1970 był chyba szczytowym momentem dla kina wojennego. "Patton" otrzymał aż siedem Oscarów (w tym za film, reżyserię i dla pierwszoplanowego aktora), "MASH" dorzucił Oscara za scenariusz, a wyprodukowany również w tamtym roku "Tora! Tora! Tora!" za efekty specjalne.
W sumie dziewięć statuetek i dziewiętnaście nominacji dla filmu wojennego. Do tego każdy z tych tytułów znalazł się w czołowej dziesiątce najpopularniejszych produkcji 1970 roku… Co ciekawe, wszystkie wymienione produkcje powstały w jednej wytwórni 20th Century Fox.
Sześć lat później wytwórnia Universal Pictures wprowadziła do kin "Bitwę o Midway". Podobnie jak w przypadku innych wojennych superprodukcji tamtych lat, producenci zadbali o głośne nazwiska w obsadzie… Charlton Heston, Henry Fonda, James Coburn, Robert Mitchum (kto ich dziś pamięta?), a po stronie japońskiej znany na całym świecie Toshiro Mifune.
"Bitwa o Midway" okazała się kolejnym filmem wojennym, który wywalczył sobie miejsce pośród dziesięciu największych przebojów roku w Ameryce. Krytycy byli jednak bardziej surowi. Zwracali zwłaszcza uwagę na fakt, że film na tle innych współczesnych mu produkcji pod względem realizacji czy aktorstwa jest anachroniczny. Że jest już stary w dniu swoich narodzin.
Łatwo się domyśleć, co mieli na myśli, jeśli spojrzymy na inne przebojowe tytułu 1976 roku… "Rocky", "Wszyscy ludzie prezydenta", "King Kong", kolejna część "Brudnego Harry’ego". To było już inne kino.
Trzy lata później pojawił się "Czas Apokalipsy", który całkowicie odmienił sposób postrzegania przez filmowców kina wojennego.