Przemysław Cypryański: Rycerz własnego sukcesu

Justyna Tawicka: Twój bohater - Marek, podobnie jak i Ty kiedyś – pracuje w gastronomii. Przypomniałeś sobie tamte czasy, kiedy nazwisko ‘Cypryański” nic nikomu nie mówiło?

Przemysław Cypryański: To wcale nie było zresztą aż tak dawno temu. Przyjechałem do Warszawy z Marzenina, gdzie był mój dom, gdzie zostali moi bliscy, rodzina. Wiedziałem wtedy, że robię to, by coś w moim życiu zmienić. Co? Tego jeszcze nie wiedziałem. Ale chciałem dać sobie szansę na poznanie tego „czegoś”. To zbieg szczęśliwych przypadków sprawił, że dziś jestem w tym, a nie innym miejscu. Mój bohater nie miał tyle szczęścia. Być może właśnie dlatego twierdzi lub też zmusza się do stwierdzenia, że catering jest jego „przeznaczeniem”. W moim przypadku było wręcz odwrotnie: miałem świadomość, że to zajęcie na chwilę. Wiedziałem, już w pierwszym dniu, że jeśli tylko nadarzy się okazja – ta, na którą czekam – nie będę zwlekał ani chwili dłużej.

Przemysław Cypryański: Rycerz własnego sukcesu

18.01.2007 00:32

J.T.: I pewnego dnia: stało się. Zgadzasz się z tym, że Twoja historia przypomina męski odpowiednik „Kopciuszka”?

P.C.: Pantofelka nie zgubiłem, chyba, że podczas paso doble (śmiech). A tak serio: to naprawdę był splot przypadków. Myślę, że moją „dobrą wróżką” była moja siostra – Marzena, która utwierdzała mnie przekonaniu, żebym nie cofał się przed trudnościami i mimo przeciwności losu nie rezygnował z marzeń. A muszę przyznać, że początki mojego życia w Warszawie przypominał bieg z przeszkodami. Nie chcę więc zarzucić Markowi braku ambicji - uważam, że każdy powinien spełniać się w tym, w czym chce. W życiu przecież chodzi o to, by dążyć to tego, by robić coś, co sprawia przyjemność. Dopiero wtedy można mówić, że jest się spełnionym – niezależnie od tego, czy jest się prezesem wielkiej korporacji, czy pracuje się jako trybik wielkiej machiny albo wybiera zupełnie inny tryb życia.

J.T.: Mimo to mam wrażenie, że kiedy główna bohaterka „Dlaczego Nie!” – Małgosia - postanawia zmienić swoje życie o 180 stopni i nie do końca jej się to udaje, Marek czuje coś na kształt satysfakcji.

P.C.: Bo tak trochę jest. Marek, Piotrek, Wojtek oraz Małgosia (Ania Cieślak – przyp.red.) pracują w tej samej firmie cateringowej. Chłopcy traktują to zajęcie bardzo niezobowiązująco; zarabiają „jakieś” pieniądze, „jakoś” żyją. Właściwie tylko Małgosia chce wykonać w swoim życiu zawodowym voltę. Jest pełna energii, pomysłów i wiary, że jej talent pozwoli zrealizować najskrytsze marzenie: kreatywnie pracować w prestiżowej agencji reklamowej. Stawia wszystko na jedną kartę, podejmuje „męską” decyzję. A Marek? Jego życie nadal wygląda tak samo: wozi na swoim czerwonym skuterze jedzenie dla „rekinów drapaczy chmur”. Ale wyżej nie ma już wstępu.

J.T.: I właśnie to „wyżej” staje się celem Małgosi. Tymczasem, zamiast 180 stopni, jej życie przewraca się o 360. I Gosia wraca do punktu wyjścia. Jak myślisz? Bolało?

P.C.: Musiało boleć. To był nie tylko zamach na jej ambicję, ale również na wyznawaną przez nią zasadę: fair play. W dodatku okazało się, że nie ma już powrotu nawet do tego, co było. Jej narzeczony bowiem, (Piotrek - przyp. red.) również postarał się o swoją „trampolinę do kariery” jednak zupełnie innymi sposobami. Gosia przeżywa więc kolejny szok. Myślę, że gdzieś wewnętrznie też byłem taką „Małgosią”. Podobnie jak ona przyjechałem do Warszawy z konkretnym planem, zamierzałem coś w moim życiu zmienić. Oczywiście na lepsze. Był więc jeden jedyny plan - A. Drugorzędnego Planu B nigdy nie zakładałem, choć trzeba przyznać, początkowe życie w stolicy przeczołgało mnie po wielu literach alfabetu (śmiech). Była więc praca w cateringu, starania, aby pogodzić ją ze studiami, było poszukiwanie dodatkowych źródeł utrzymania, stąd też castingi do reklam. A wokół nowe miasto, obcy ludzie, zupełnie inny niż w Marzeninie świat... Dlatego też postać filmowej Gosi jest mi tak bliska. Ona, kończąc ASP, miała zamiar
znaleźć w Warszawie swoje miejsce, zrealizować marzenia, pasje. I co? Trafiła do firmy cateringowej, rozwoziła jedzenie, usiłując przy tym jeszcze utrzymać swój związek z Piotrem, który zarówno pod względem życiowych, jak i zawodowych ambicji nie dorównywał jej do pięt. J.T.: Mimo wszystko podobnie jak Gosia nie złożyłeś broni, nie zamierzałeś się poddać.

P.C.: Nie przyjechałem tutaj po to, by wrócić na tarczy, poddać się walkowerem. Mówi się, że lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż martwić, że nie zrobiło się nic. Wierz mi, że wiele było takich poranków, kiedy wstawałem, przecierałem oczy i myślałem: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni"... i szedłem na wykłady z informatyki, która nigdy nie była moją pasją, by zaraz potem biec na kolejną zmianę do firmy, gdzie w przeciągu kilkunastu minut musiałem przyjmować kilkanaście zamówień. W pewnym momencie pomyślałem: "Stop". Studia - zaniedbane, w pracy awansowałem wprawdzie na kierownika zmiany, ale wiązało się to z jeszcze mniej elastycznym czasem pracy. A ponieważ jestem człowiekiem, który zawsze powtarza, że szklanka nie jest od połowy pusta, tylko do połowy pełna i w każdej - nawet najbardziej podbramkowej sytuacji staram się zobaczyć chociaż jeden promyk słońca, pomyślałem sobie: oho, to musi być jakiś znak. Zadałem sobie fundamentalne pytanie: co tak naprawdę stanowi ten mój plan A? Odpowiedzi nie
uzyskałem, ale jak zwykle - pomógł mi przypadek. I wypłynąłem na szerokie wody.

J.T.: Starożytni mawiali w takich sytuacjach, że "żagle i ster przygotowuje się w porcie, nie na morzu"...

P.C.: No widzisz, ale ja nie miałem kiedy przygotować żagli(śmiech). Pomyślałem, że chwycę tę szansę, a dopiero później, kiedy już utrzymam się na wodzie, stopniowo zacznę te żagle rozwijać. Nigdy nie należałem do osób rozpychających się łokciami, idących po trupach tylko po to, żeby osiągnąć upragniony cel. Sądziłem raczej, że to trochę tak jak w szachach: praca, pokora, pozytywne spojrzenie na życie, jakiś talent, intuicja i... szczęścia łut, powoduje, że możesz wygrać, załapać wiatr w żagle Nagle, nieoczekiwanie, wygrałem kilka castingów do reklam. Zaraz potem znajomy fotograf powiedział: "A może szkoła aktorska? Idź, spróbuj". Okazało się jednak, że do egzaminów zostało zbyt mało czasu, ale.. jest przecież szkoła działająca przy warszawskim Teatrze Żydowskim. Dostałem się, załapałem bakcyla. Pomyślałem wtedy: "Spełnić swoje marzenia? Dlaczego nie?".

J.T.: Czyli jednak marzyłeś o zawodzie aktora, mimo iż wcześniej powiedziałeś, że w zasadzie Twój plan A nie obfitował w szczegóły...?

P.C.: Przygodę z aktorstwem zacząłem zaledwie dwa lata temu. I choć wiem, że muszę się jeszcze sporo nauczyć, już teraz widzę, jak ta praca mnie zmieniła. Dała siłę, uodporniła. Mam w sobie teraz o wiele więcej swobody, więcej luzu. Kiedyś bardziej się stresowałem, nie do końca wierzyłem we własne siły. A wracając do marzeń: "bakcyl" aktorski dopadł mnie już w szkole podstawowej - "epizody" recytatorskie na akademiach były prawie na porządku dziennym. Początkowo trema mnie paraliżowała. Ale kiedy już zaczynałem pierwsze słowa wiersza, wszystko gdzieś znikało, byłem tylko ja - sam na sam z tym, co chciałem powiedzieć. Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się w ten sposób z "Elegią o Chłopcu Polskim" K.K. Baczyńskiego, do szpiku kości zrozumiałem, że chyba chcę, chyba potrafię. Później na jakiś czas zgubiłem gdzieś to odczucie. Ale wróciło. Na szczęście.

J.T.: Jednym z Twoich ulubionych aforyzmów, które kolekcjonujesz jest: "Szczęście sprzyja odważnym"...

P.C.: Myślę, że jestem szczęściarzem, podszytym... odwagą. Gdybym nie przełamywał stresu, lęku, nikt nie otworzyłby przede mną drzwi. To co mam, musiałem wywalczyć sam, a uwierz mi, że łatwo nie było. Z natury jestem urodzonym optymistą - to chyba zresztą lubię w sobie najbardziej. To co czasem mnie w sobie drażni, to fakt, że jestem absolutnie niezorganizowany; wszystko najchętniej zostawiałbym na ostatnią chwilę... Czasem więc brakuje doby na to, aby pogodzić ten wir wydarzeń: zdjęcia na planie, studia, do niedawna jeszcze "Taniec z gwiazdami". Był kiedyś taki czas, kiedy bałem się popełniać błędy. Jednak to wszystko, co dzieje się teraz wokół mnie uczy, że każda pomyłka czyni cię bardziej ludzkim. Poza tym, zawsze z patowych sytuacji ratowało mnie poczucie humoru, uśmiech.

Coraz częściej więc czuję, że szkoda mi każdego dnia, że jak w "Skrzypku na dachu" słońce wschodzi i zachodzi, a pomiędzy tym jest przestrzeń, w której jeszcze tyle zostało do zrobienia. J.T.: "Śmiejmy się, nie czekając na szczęście, bo gotowiśmy umrzeć, nie uśmiechnąwszy się ani razu"?

P.C.: Dokładnie tak. Widzisz, nawiązując nawet do "Dlaczego Nie!", gdyby główna bohaterka zwiesiła głowę i pomyślała, "już po mnie" - faktycznie nie byłoby o co walczyć. Sam jestem najlepszym przykładem na to, że można bez koneksji, bez układów osiągnąć sukces - cokolwiek on znaczy. W dodatku nieraz widziałem, że sukces podany na tacy smakuje zupełnie inaczej niż osiągnięty samodzielnie. Ten ostatni uskrzydla, dodaje pewności siebie, mobilizuje do kolejnych działań. Poza tym, gdybyśmy ciągle stykali się jedynie z pozytywami, nie wiedzielibyśmy nawet, że mamy takie szczęście - nie byłoby skali porównawczej . Poza tym, mam wrażenie, że taki "spacer pod górkę" powoduje, że sam czujesz się trochę takim wojownikiem - "rycerzem własnego sukcesu". Po prostu: żyć, nie umierać!

J.T.: Taki tytuł nosi sztuka, w której można zobaczyć Cię w warszawskim Teatrze Żydowskim. Czyli życie i sztuka idą u Ciebie w parze.

P.C.: To prawda, tak się jakoś złożyło (śmiech). Mogę śmiało powiedzieć, że Teatr, kontakt z zawodowymi aktorami, publicznością - to szkoła, jakiej nie zazna się w murach żadnej uczelni. Jak nic uczy odporności na stres i pozwala go okiełznać. Dowód? Jakiś czas temu oblałem egzamin dyplomowy. Parę lat temu trudno byłoby mi przejść nad tym do porządku dziennego; zadręczałbym się pytaniami w stylu: "co by było, gdyby...". Teraz natomiast uważam, że tak miało być, może miało to podziałać na mnie trochę jak zimny prysznic? Co z tego, że publiczność podczas tego spektaklu dziękowała nam owacjami na stojąco? Widocznie na kolejnym etapie egzaminu zabrakło jakiegoś elementu, detalu, nad którym powinienem jeszcze popracować. Niejednokrotnie zresztą sam sobie powtarzam, że "w życiu nie ma problemów - są tylko wyzwania".

J.T.: Odzywa się w Tobie syndrom "rycerskości”? Ciekawa jestem na ile potrafisz być rycerski wobec płci pięknej?

P.C.: Moim zdaniem kurtuazja wobec kobiet powinna być czymś naturalnym. Jeśli chodzi o mnie, te zasady wpajano mi od dziecka w moim rodzinnym domu. Bycie "rycerskim" jest więc poniekąd moim odruchem bezwarunkowym (śmiech). Ale, faktycznie - zdarza mi się widzieć błysk zdziwienia w kobiecych oczach. Nie wyobrażam sobie jednak, by kobiety nie przepuścić pierwszej w drzwiach, nie podać jej krzesła, używać w jej obecności niecenzuralnych słów. Ale to chyba należy do ogólnie przyjętych zasad kultury.

J.T.: Od piątego roku życia do piątej klasy szkoły podstawowej chciałeś być księdzem. Stało się jednak inaczej...

P.C.: To prawda.... teraz marzę o roli księdza. (śmiech) Przez jakiś czas byłem nawet ministrantem. Ale w pewnym momencie coś się zmieniło. Nie, nie była to wielka miłość jak w "Ptakach ciernistych krzewów" (śmiech). Raczej poczucie, że to "coś" co dotąd we mnie było, zaczęło ewoluować w zupełnie innym kierunku. Nie od razu pomyślałem jednak o aktorstwie. Niespecjalnie lubiłem publiczne występy, miałem blokadę. Dopiero tutaj, w Warszawie, udało mi się ją zupełnie pokonać, zmienić swój sposób myślenia. Inaczej nigdy nie byłbym w stanie osiągnąć zamierzonego planu.

J.T.: Czy ktoś Ci w tym pomógł?

P.C.: Zacznę od tego, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie moja najstarsza siostra. Marzena pisze doktorat z psychologii na temat nierealistycznego optymizmu, tak więc miała do mnie odpowiednie podejście! (śmiech). Na początku to właśnie ona mobilizowała mnie, żebym mimo przeciwności losu nie rezygnował z marzeń. A muszę przyznać, że początki mojego życia w Warszawie przypominał bieg z przeszkodami. A tak serio, to właśnie ona przetarła szlaki, to ona mobilizowała nas (rodzeństwo - przyp. red.) do tego, by się nie poddawać, kształcić, dojść w życiu do czegoś. Dodatkowo, jej obecność nieraz pozwoliła mi przeżyć - dosłownie i w przenośni. Wiesz, że potrafię przetrwać za każdą sumę, ale i każdą sumę teoretycznie lekką ręką wydać (śmiech). Tak więc Marzena była i jest takim moim "aniołem stróżem". J.T.: Wspomniałeś, że pochodzisz z wielodzietnej rodziny i pod względem "stażu" jesteś w niej przedostatni. Musiałeś jakoś specjalnie "walczyć" o swoje miejsce w szeregu?

P.C.: Jestem "przedostatni", a przez długi czas byłem najmłodszy, tak więc niespecjalnie musiałem "walczyć". Rodzice nikogo z ans nie faworyzowali, choć dziś nieraz moje rodzeństwo przypomina mi w żartach, że byłem "maminsynkiem" (śmiech). Wzięło się to stąd, że będąc jeszcze ministrantem, lubiłem po przyjściu z kościoła toczyć z moją mamą długie rozmowy. Poza tym, dobrze się uczyłem, lubiłem "chwalić" się dobrymi ocenami, chciałem zostać księdzem... sama radość (śmiech). Tak więc, nie wyniosłem z domu umiejętności "walki o swoje", raczej - zupełnie naturalną dla mnie ambicję, żeby to, co robię - robić jak najlepiej. Kiedy porównuję swoje życiowe zasady choćby to tego, co jest w pewnym wymiarze pokazane w "Dlaczego Nie!", po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wyścig szczurów to konkurencja nie dla mnie.

J.T.: W co więc młodzi ludzie powinni dziś wierzyć, do czego dążyć?

P.C.: Na pewno nie poddawać się bezkrytycznie panującym "trendom" dyktowanym przez takiego czy innego "guru". Nie wierzę w chodzące ideały. Każdy z tych, którzy za takowych się podają, również są tylko ludźmi. Mylą się w swoich ocenach, popełniają błędy. Wykształciłem w sobie zasady, według których chcę działać. I z "zasady" unikam autorytetów i idoli. Ślepe i bezkrytyczne realizowanie "nauk" promowanych niejednokrotnie przez jakiegoś "mistrza" nie kojarzy mi się z niczym bezpiecznym. Są natomiast potrzebni ludzie dobrzy, mądrzy, szczerzy, prostolinijni, uczciwi. Patrząc na nich i "zapożyczając' powyższe cechy, zrobimy dla siebie i innych o wiele więcej, niż narażając się na syndrom "ślepego naśladownictwa" i pogoni za nie do końca pewnymi ideami.

J.T.: Jakie cechy cenisz u drugiego człowieka?

P.C.: Uczciwość, serdeczność, otwartość i pogodę ducha. Smutasom mówię: "Nie"!

J.T.: Rozumiem, że te cechy odnoszą się również do płci przeciwnej...

P.C.: Oczywiście, kobieta to przecież też człowiek...!(śmiech)

J.T.: Punkt karny u feministek!

P.C.: Ależ ja właśnie cenię u kobiet niezależność poglądów, zdolność do wyrażania opinii, własne zdanie. Kobieta - bluszcz to materiał nie dla mnie! J.T.: Co jest dla Ciebie najważniejsze?

P.C.: Można powiedzieć, że moim "patentem" na życie jest pozytywne myślenie i umiejętność rozgraniczenia tego, co mniej lub bardziej istotne. Miłość natomiast rozumiem jako kompletną bezinteresowność wobec drugiej osoby, potrzebę jej obecności, chęć troski o nią, poczucie szacunku, zaufania. Nie do końca wierzę w "pioruny, wybuchy i sztuczne ognie". Bardziej w fasadę, na której kiedyś będzie można zbudować dom.

J.T.: Nie masz wrażenie, że zainteresowania kobiet nie wzbudza Przemek Cypryański, ale "ten przystojniak z telewizji"?

P.C.: Z tym bywa różnie. Czasem rzeczywiście trudno jest wyczuć czyjeś intencje na początku znajomości. Z pewnością kontakty towarzyskie bardzo ułatwia mi fakt, że nie jestem anonimowy. Zdaję sobie też sprawę, że "Przemek z telewizji" jest nieco bardziej atrakcyjny dla kobiet niż "Przemek z restauracji".

J.T.: Potrafiłbyś usprawiedliwić zdradę?

P.C.: Myślę, że mógłbym mieć z tym problem. Dla mnie zdrada to zabójca związku. Podobnie jak Gosia z "Dlaczego Nie!" - nie uznaję takich zagrywek. I chyba w obliczu sytuacji, gdy spotkałaby mnie zdrada ze strony ukochanej osoby, zachowałbym się podobnie jak ona. Co innego zazdrość. Myślę, że w zdrowych proporcjach i umiarkowanym wydaniu jest związkowi potrzebna. W subtelnym wydaniu jest więc sprzymierzeńcem miłości.

J.T.: Jak Twoim zdaniem powinna wyglądać relacja: sukces, a rywalizacja?

P.C.: Sam mam duszę sportowca, tak więc uważam, że zdrowa rywalizacja z poszanowaniem zasady fair play, jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Do spektakularnego sukcesu natomiast, najczęściej prowadzą małe, drobne kroki. Czasem te małe szczęścia znaczą nawet więcej niż ten "wielki cel", do którego zmierzasz. Najgorsze są te sytuacje, kiedy wiesz, że ktoś stosuje chwyty "poniżej pasa". Z jednej strony masz wtedy świadomość, że nie wygrasz, z drugiej, nie chcesz przyjąć nie swoich zasad tylko dlatego, by pozostawić przeciwnika daleko w tyle. Wtedy chyba najlepiej się wycofać ze świadomością, że rano możesz sobie spokojnie spojrzeć w lustrze prosto w oczy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)