''Sami swoi'': To wcale nie Wacław Kowalski miał zagrać Pawlaka
14.10.2014 | aktual.: 22.03.2017 08:39
Największe marzenie? - Przestać być reżyserem „Samych swoich” - powtarza od lat Sylwester Chęciński, dodając, że bardzo chciałby trafić na dobry scenariusz i nakręcić kolejny film, który przypadnie do gustu polskim widzom. O sukcesie swojej trylogii opowiada niezbyt chętnie, podkreślając, że to przede wszystkim zasługa doskonałej ekipy filmowej i świetnych aktorów.
Największe marzenie? - Przestać być reżyserem „Samych swoich” - powtarza od lat Sylwester Chęciński, dodając, że bardzo chciałby trafić na dobry scenariusz i nakręcić kolejny film, który przypadnie do gustu polskim widzom. O sukcesie swojej trylogii opowiada niezbyt chętnie, podkreślając, że to przede wszystkim zasługa doskonałej ekipy filmowej i świetnych aktorów.
Jedno jest pewne – gdyby nie Chęciński, zapewne* nigdy nie powstałby słynny film o dwóch skłóconych rodzinach.* Reżysera zainspirowała pewna audycja radiowa i postanowił przenieść ją na ekran.
Potem musiał radzić sobie z kolejnymi komplikacjami (niektórzy aktorzy musieli zostać zdubbingowani) i roszadami w obsadzie, bo Wacław Kowalski nie był wcale pierwszym wyborem do roli Kazimierza Pawlaka...
''Zostań, chłopie, reżyserem''
Sylwester Chęciński* urodził się 21 maja 1930 roku w Suścu, niewielkiej miejscowości niedaleko Tomaszowa Lubelskiego. Dzieciństwo miał burzliwe, nieustannie się przeprowadzał, ale jedno w jego życiu było niezmienne *– miłość do teatru i aktorstwa.
„Zadebiutował” jako 6-latek w remizie, jednak ze stresu nie był w stanie wykrztusić nawet zdania z wyćwiczonego wiersza. W szkole chętnie uczęszczał do kółek aktorskich; potem związał się z półzawodowym teatrem.
- Przyglądałem się pracy na scenie i za kulisami. To był inny świat. Fascynujący – opowiadał w Angorze. - Dużo o tym myślałem, miałem swoje wizje. Więc, ktoś stwierdził: to zostań, chłopie, reżyserem. No i zostałem.
Uczył się od najlepszych
Po maturze postanowił zdawać na studia reżyserskie.
- To była doskonała szkoła - dodawał. - Sporo dydaktyki. W końcu pojawiła się ekipa z Wojciechem Hasem i Mieczysławem Jahodą. I zobaczyłem, jak te same treści, robione inaczej, nabierają charakteru. Wtedy zrozumiałem, że miałem szczęście, że czegoś się nauczę. Miało to ogromny wpływ na moje postrzeganie kina. To było coś, co dawało nam możliwości, sposób, różnorodność interpretacji.
Złoty strzał
Zaczynał jako asystent starszego kolegi, Stanisława Lenartowicza, który pracował właśnie nad „Zimowym zmierzchem”.
Sam jako reżyser zadebiutował w 1961 roku „Historią żółtej ciżemki”, za którą otrzymał nagrodę na festiwalu w Wenecji. Potem była „Agnieszka 46” i „Katastrofa”, ale nie powtórzyły już sukcesu pierwszego filmu. Niewiele brakowało, a Sylwester Chęciński zostałby odsunięty na margines...
Całe szczęście w odpowiednim momencie usłyszał audycję radiową „I było święto” w reżyserii Andrzeja Łapickiego, która zainspirowała go do stworzenia komedii obyczajowej. Z pomocą przyjaciół – w tym Andrzeja Mularczyka, który przerobił scenariusz słuchowiska radiowego na filmowy – zabrał się do pracy.
''Przyjaciele mnie ostrzegali''
Nie spodziewał się, że powstanie film, który Polacy pokochają. Jak twierdził w wywiadzie dla portalu naszemiasto.pl, sądził nawet, że poniesie spektakularną porażkę.
- Ja ten tekst najpierw usłyszałem w radiu – mówił. - Wojciech Siemion grał Pawlaka. O Kargulu tam się tylko wspominało. Tekst mnie zainspirował. Ale pamiętajmy, jakie to były czasy te lata 60. Wtedy o wsi robiło się filmy patetyczne i ideologiczne w stylu "Jasne Łany" czy "Gromada". Z drugiej strony docierało do nas kino amerykańskie. Oglądaliśmy ten amerykański rozmach, te ich gwiazdy. I też tak chcieliśmy. A tu nagle miałbym robić film o wsi, o repatriantach zza Buga. Z tym chłopem nieogolonym i w gaciach, z tą całą polską siermięgą. A jeszcze ludzie mieli się z tego śmiać. Nic dziwnego, że targały mną różne myśli i wątpliwości. Przyjaciele mnie ostrzegali: Ty zobacz, jaką opinię w kinie ma polska wieś. Ludzie od razu uciekają z takich filmów.
Obsadowe zmiany
Sylwester Chęciński nie miał wątpliwości, komu powierzyć rolę Kargula – Władysław Hańcza wydawał mu się kandydatem idealnym.
Jednak Pawlaka początkowo zagrać miał Jacek Woszczerowicz (na zdjęciu), znany między innymi z filmowej adaptacji „Zemsty”.
- Nie mógł jednak wystąpić ze względów zdrowotnych – wspominał reżyser. - Pawlak Woszczerowicza przypominałby raczej Rejenta Milczka z fredrowskiej "Zemsty", tłumiącego emocje w sobie, a nie choleryka, jak go zagrał Wacław Kowalski. Nie wiem, czy to byłby gorszy film, ale z pewnością zupełnie inny. Można jednak powiedzieć, że Wacław Kowalski urodził się po to, żeby zagrać Pawlaka. Do czasu "Samych swoich" nie miał większych ról. Po tym filmie stał się znany. Nie otrzymał za tę rolę jednak żadnej nagrody filmowej. Jedyne honory, jakie nań spłynęły pochodziły od widzów.
Językowe dylematy
- To Wacek Kowalski przekonał nas do dialektu, gdy wahaliśmy się nad koncepcją sposobu dialogów – dodawał Sylwester Chęciński.
Ale Hańcza miał ogromne problemy z przyswojeniem sobie wschodniej mowy.
- Los był dla mnie łaskawy – dodawał. - Gdy nagrywaliśmy tzw. podsynchrony Hańcza się rozchorował. Dialogi Kargula przejął nieżyjący już dziś Bolesław Płotnicki. Ale w dwóch kolejnych filmach Władek się spiął, opanował dialekt i Kargul "mówił już swoim głosem".
''Nie chciałem zawieść oczekiwań widzów''
- Pierwszy film z trylogii robiłem z ogromnym strachem, że nie będzie zabawny – zwierzał się Gazecie Wyborczej. - Tym bardziej że wcześniej powstało kilka tytułów wiejskich, na których krytycy nie zostawili suchej nitki. W trakcie realizacji byłem spięty i przerażony, miałem świadomość pewnych mankamentów. Byłem potwornie zdenerwowany, mokry ze strachu. Do tego stopnia, że uciekłem z sali i chodziłem po korytarzu w tę i z powrotem, słysząc salwy śmiechu – wspominał premierę.
Nie chciał kręcić kolejnych dwóch części. Zgodził się zrealizować ten projekt dopiero po kilku latach. W 1982 roku powstał kolejny hit w jego reżyserii, „Wielki Szu”. Potem Chęciński udał się na zasłużony odpoczynek.
- Nie robiłem filmów, ponieważ nie chciałem schodzić poniżej pewnego poziomu. Nie chciałem zawieść oczekiwań widzów – tłumaczył.
Jego ostatnim dziełem jest produkcja z 2005 roku „Przybyli ułani”. Film, choć nominowany do Złotych Lwów na festiwalu w Gdyni, przeszedł praktycznie bez echa. (sm/gk)