Seth MacFarlane: Jego występ może skończyć się skandalem
24.02.2013 | aktual.: 22.03.2017 19:48
Kiedy miał 11 lat, lokalna gazeta w Kent w stanie Connecticut opublikowała pasek komiksowy jego autorstwa. Przedstawiał on młodzieńca klęczącego przed księdzem, gotowego do przyjęcia komunii. "Dostanę frytki do tego?" pytał dzieciak, co wzbudziło gniew miejscowego księdza. Nie obyło się bez ostrej, publicznej reprymendy.
Kiedy miał 11 lat, lokalna gazeta w Kent w stanie Connecticut opublikowała pasek komiksowy jego autorstwa. Przedstawiał on młodzieńca klęczącego przed księdzem, gotowego do przyjęcia komunii. "Dostanę frytki do tego?" pytał dzieciak, co wzbudziło gniew miejscowego księdza. Nie obyło się bez ostrej, publicznej reprymendy. Od tamtego czasu kariera Setha MacFarlane'a to nieprzerwane pasmo kontrowersji, niesmacznych dowcipów i zaskakujących sukcesów. Ale czy to wystarczy, by dobrze poprowadzić galę rozdania Oskarów, którą zainteresowanych jest coraz mniej Amerykanów?
Wybór MacFarlane'a interpretowany jest jako próba przyciągnięcia do nagród młodej widowni, która od dłuższego czasu interesuje się Oskarami wyraźnie słabiej. Przekłada się to nie tylko na spadające słupki oglądalności (jeszcze w latach 90. ceremonia konkurowała z finałem Super Bowl, dziś ma trzy razy mniejszą publiczność), ale i blaknący prestiż nagrody.
Władze Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej postanowiły więc zaryzykować. Sięgnęły po artystę, którego większość starszych widzów w ogóle nie kojarzy. Ale z drugiej strony, jak żartuje sam MacFarlane, wielu młodych widzów nie kojarzy już Oskarów.
Dobre pochodzenie
Jedno jest pewne: MacFarlane, jak nikt inny nadaje się, by przyciągnąć przed telewizory dzisiejszych 20-kilkulatków, najatrakcyjniejszą, z marketingowego punktu widzenia, grupę telewidzów. Wcale nie dlatego, że jest w podobnym wieku (w tym roku skończy 40 lat). Niewielu wie, ale twórca "Family Guya" ma na koncie zasługę o wiele poważniejszą - to on współkształtował poczucie humoru całego pokolenia.
W połowie lat 90. 23-letni MacFarlane znalazł się dokładnie tam, gdzie powinien znaleźć się każdy, kto marzył by zrobić karierę komika. W słynnym studiu firmy Hanna-Barbera produkującym na zlecenie Cartoon Network seriale animowane z cyklu Cartoon Cartoons. Stawiający swoje pierwsze kroki w animacji Seth nie był wtedy nikim ważnym, ale miał talent do obserwacji. Obserwował więc uważnie Davida Feissa, Genndy'ego Tartakovsky'ego i Vana Partible - twórców legendarnych dziś seriali animowanych: "Jam Łasica", "Krowa i Kurczak", "Laboratorium Dextera" czy "Johnny Bravo".
Ich produkcje były przełomowe. Zrywały z tradycyjnym, łatwym do zrozumienia poczuciem humoru. Stawiały na sarkazm i ironię, były, jak na produkcje skierowane do dzieci, zaskakująco inteligentne. Ich zrozumienie wymagało od widza świadomości konwencji. A także dobrego rozeznania w popkulturze - były to bowiem serie po uszy zanurzone w kulturze telewizji.
Animowana rewolucja
Tę rewolucję najlepiej ilustruje "Johnny Bravo" - serial autorstwa Vana Partible, w ekipie którego MacFarlane pełnił rolę pomocniczego scenarzysty i animatora. Na pierwszy rzut oka, to typowy serial o idiocie wygłupiającym się ku uciesze dzieci. Wystarczy się jednak uważniej przyjrzeć, by dojść do wniosku, że Johnny Bravo nie jest zwykłym idiotą, ale bardzo trafną karykaturą promowanego przez ówczesne Hollywood ideału męskości. Obdarzony monstrualnie umięśnioną klatką piersiową Johnny ma w życiu tylko dwie pasje - dbanie o własną fryzurę i podrywanie dziewczyn. Dobrze radzi sobie jednak tylko w pierwszej z nich, gdy przychodzi do kontaktów damsko-męskich, okazuje się, że ten ideał męskości to zwykły cham i głupek.
Za pomocą wymyślonej przez siebie postaci Partible wyśmiewał kulturę maczo, kreowaną przez gwiazdorów kina akcji w rodzaju Sylvestra Stallone czy Arnolda Schwarzeneggera. Pokazywał, jak płytkie jest ich zachowanie, kpił z ograniczonego intelektu osiłków z siłowni. I oddawał sprawiedliwość kobietom, które Johnnym najzwyczajniej w świecie gardziły.
Podobne przesłanie miewały przygody młodego naukowca Dextera. W jednym z odcinków widzimy, jak niski chłopiec w okularach jest prześladowany przez szkolnych łobuzów. Bierze na nich odwet podczas lekcji wychowania fizycznego. Zaprojektowany przez niego robot masakruje oprawców piłkami do koszykówki. Intelekt wygrywa z mięśniami.
Bajki dla dorosłych
Dziś, w czasach "Shreka" czy "SpongeBoba Kanciastoportego", takie podejście wydaje się oczywiste. Jednak w latach 90. była to prawdziwa rewolucja. Seriale z serii Cartoon Cartoons udowadniały, że animacje dla dzieci wcale nie muszą być infantylne. I sugerowały, że wielki potencjał kryje się także w animacjach dla dorosłych.
Tę właśnie ścieżkę wybrał Seth MacFarlane. W 1997 roku zwrócił się do telewizji Fox z pomysłem na serial. Jego głównymi bohaterami miała być typowa amerykańska rodzina - ojciec, matka, troje dzieci i gadający pies. Mieszkający na przedmieściach, prowadzić mieli zwyczajne życia przedstawicieli klasy średniej. Tyle, że upstrzone ostrymi żartami dla dorosłych i olbrzymią dawką nawiązań do innych dzieł popkultury.
Fox posiadał w tym czasie podobny serial - słynny "King of the Hill" (wyświetlany w Polsce pod fatalnym tytułem "Bobby kontra wapniaki") Mike'a Judge'a i Grega Danielsa. Dlatego propozycja MacFarlane'a nie spotkała się z entuzjazmem. Podjęto jednak decyzję, by na odcinek testowy nowego serialu przeznaczyć 50 tysięcy dolarów. Biorąc pod uwagę, że przeciętny pilot serialu animowanego kosztował wtedy okrągły milion, można odnieść wrażenie, że Fox powiedział MacFarlane'owi grzeczne "spadaj".
Sukces i porażka
Młody animator nie zniechęcił się jednak. "Sześć miesięcy spędziłem w kuchni mojego domu. Nie spałem, nie miałem życia osobistego. Całymi dniami sam jeden rysowałem pierwszy odcinek" - mówił w rozmowie z dziennikarzem gazety "The New York Times". Wysiłek się opłacił. Gdy po pół roku MacFarlane wrócił z gotowym pilotem, decydenci stacji byli zachwyceni i od razu zamówili cały sezon.
Jednak losy "Family Guya" nie były łatwe. Serial wprawdzie cieszył się dużą popularnością, ale musiał walczyć z pracownikami macierzystej stacji. Sabotowali oni jego wyniki oglądalności wciąż zmieniając godziny emisji. W pewnym momencie produkcja MacFarlane'a musiała konkurować z bardzo popularnym sitcomem "Fraiser", a nawet teleturniejem "Milionerzy" - nic więc dziwnego, że po świetnym otwarciu, widownia zaczęła topnieć.
Ostatecznie Fox postanowił zrezygnować ze współpracy z Sethem MacFarlane'em i po trzeciej serii anulowano produkcję "Family Guya". Paradoksalnie decyzja ta tylko wzmocniła pozycję komika - okazało się bowiem, że ma on całe rzesze wiernych fanów, gotowych głosować na niego portfelami. Gdy ich ukochany serial zniknął z telewizji, sprzedaż DVD z jego odcinkami gwałtownie wzrosła. Co więcej, wyprodukowane już serie, sprzedane do sieci kablowych, cieszyły się w nich olbrzymim powodzeniem. Tak dużym, że władze Fox przyznały się do błędu i raz jeszcze nawiązały współpracę z MacFarlane'em.
Rodzice walczą
Niegasnąca popularność "Family Guya" (obecnie produkowana jest 11 seria) to fenomen, trudny do zrozumienia, biorąc pod uwagę, że serial puszczany jest przez mainstreamową stację (a nie niszowe Comedy Central jak "South Park"). W pruderyjnej Ameryce, gdzie nawet sutek Janet Jackson staje się olbrzymim skandalem, poczucie humoru MacFarlane'a budzi wiele kontrowersji. A on sam jest ciągle krytykowany przez najróżniejsze autorytety i komitety obrony moralności.
Chyba najbardziej zaciekłym wrogiem serialu jest organizacja Parents Television Council (Telewizyjna Rada Rodziców) monitorująca media pod kątem szkodliwości programów dla dzieci. Poszczególne odcinki "Family Guya" zostały potępione przez PTA aż 30 razy, a sam serial w latach 2006-2007 wyróżniono wątpliwym tytułem "najgorszego programu w telewizji". Najbardziej krytykowany był odcinek "And the Wiener Is...", w którym Peter Griffin odkrywa iż ma mniejszego członka niż jego nastoletni syn, postanawia więc zapisać się do Krajowego Stowarzyszenia Posiadaczy Broni, by udowodnić swą męskość.
Z olbrzymią falą krytyki zmierzyć się musiał także odcinek "Extra Large Medium", w którym jedna z bohaterek, dotknięta zespołem Downa, wyznaje, iż jej matka była gubernatorem Alaski. Ta czytelna aluzja do Sarah Palin, której syn ma zespół Downa, została uznana za atak na chorego. MacFarlane odpierał wtedy zarzuty, tłumacząc, że nie kpi z syna tylko z matki, a w jego programie "każdy jest obrażany po równo".
Kpiny z ciężko chorej
Najbardziej jednak kontrowersyjny był chyba dowcip z wyemitowanego w 2010 roku odcinka "Peter-assment". Chodzi w zasadzie o dwie linijki piosenki ("Family Guy" często przeradza się w musical), w której słychać słowa: "Terri Schiavo is kinda alive-o. She's the most expensive plant you'll ever see" ("Terri Schiavo, tak jakby żyje. Jest najdroższą roślinką, jaką kiedykolwiek zobaczycie").
Odnoszą się one do głośnej sprawy Terri Schiavo - kobiety, która przez wiele lat pogrążona była w śpiączce i którą, po długiej batalii sądowej, w końcu odłączono od aparatury podtrzymującej życie. Sprawa była o tyle kontrowersyjna, że sama Schiavo nigdy świadomie nie podpisała dokumentu, w którym deklarowałaby, że nie chce być utrzymywana przy życiu. O jej losie zadecydował jej mąż (wbrew rodzicom Terri) i wyrok sądu. Przeciwko żartowi MacFarlane'a zaprotestowała nawet bliscy chorej.
''South Park'' jest lepszy
Produkcja i osoba MacFarlane'a budzi kontrowersje także w środowisku twórców animacji dla dorosłych. "Family Guy" doczekał się specjalnego, podwójnego odcinka w "South Parku", w którym wyśmiewana jest jego konstrukcja. Zdaniem Trey'a Parkera i Matta Stone'a serial o rodzinie Grifiinów jest "marną podróbką serialu «Bobby kontra wapniaki»", a prezentowane w nim żarty nie mają nic wspólnego z fabułą odcinka i są całkowicie wyrwane z kontekstu.
"Family Guya" krytykowali też twórcy innego giganta amerykańskiej telewizji - serialu "The Simpsons". W kilku odcinkach swojego serialu wkładali w usta bohaterów zarzuty o plagiat, a scenarzysta Matt Selman powiedział kiedyś o MacFarlane'ie, że robi on w zasadzie jeden program tylko trzy razy. Przyłączył się tym samym do krytyków zarzucających twórcy "Family Guya", że jego kolejne seriale - "American Dad!" i "The Cleveland Show" - są kopią pierwszego.
A jak na krytykę reaguje MacFarlane? Cóż, gigantów pokroju Parkera, Stone'a czy Selmana pozostawia w spokoju, potrafi się jednak zemścić na słabszych oponentach. Najlepszym tego przykładem niech będzie konflikt pomiędzy animatorem a Kenem Tuckerem, krytykiem związanym z wpływową gazetą "Entertainment Weekly ". Tucker długo krytykował serial zarzucając mu wtórność i marne dowcipy, w zemście postać przedstawiająca się jako "reporter «Entertainment Weekly»" zostaje zamordowana w jednym z odcinków specjalnych "Family Guya".
Żółtodziób na czerwonym dywanie
Czy tak kontrowersyjny twórca to dobry kandydat na prowadzącego galę rozdania Oskarów? I tak i nie.
Na plus przemawia fakt, że MacFarlane ma za sobą bardzo dobry rok. W telewizji wyświetlane są aż trzy jego produkcje. Dodatkowo wyreżyserowana przez niego komedia "Ted" odniosła gigantyczny sukces. Tak duży, że sam MacFarlane będzie nie tylko prowadzącym, ale i nominowanym - piosenka z "Teda" ma szansę zgarnąć statuetkę za najlepszy utwór muzyczny. Twórca "Family Guya" wciąż wymieniany jest także jako człowiek, który ma przywrócić Amerykanom rodzinę Flinstone'ów. A, jakby tego było mało, rok temu MacFarlane, który zajmuje się także śpiewaniem, był nominowany do dwóch nagród Grammy!
Jednak argumentów przeciwko jego kandydaturze jest więcej. Przede wszystkim poczucie humoru animatora wydaje się być nieco zbyt specyficzne, jak na taką imprezę. Widać to już w krótkich filmikach zapowiadających ceremonię, w których MacFarlane sili się na dowcip, ale niespecjalnie mu wychodzi.
Przedstawiając nominowanych scenarzystów komik mówi: "teraz nominacje za opanowanie funkcji kopiuj-wklej w edytorze tekstu". O reżyserach zaś żartuje, iż są to "kolesie siedzący w fotelach i przyglądający się pracy innych". Ken Tucker oczywiście skrytykował wybór na łamach swojej gazety. "Ta gala może przejść do historii" - napisał w "Entertainment Weekly" - "David Latterman (na zdjęciu) zostanie zdetronizowany".
Być jak Billy Crystal
Wydawałoby się, że porównanie do Lattermana (gospodarza popularnego talk show "The David Latterman Show") to komplement, jest jednak na odwrót. W zgodnej opinii krytyków Latterman poprowadził bowiem w 1994 roku najgorszą galę w historii Oskarów. Jego inteligenckie dowcipy nikogo nie śmieszyły, a sam gwiazdor był przed Akademią sztywny i sarkastyczny.
Przed miliardową publicznością (szacuje się, że tylu widzów ogląda rozdanie Oskarów na całym świecie) najlepiej sprawdzają się weterani Hollywood. Billy Crystal (na zdjęciu), Whoopi Goldberg, Steve Martin - ich poczucie humoru jest uniwersalne, potrafią być jednocześnie zabawni i dystyngowani. Gala Oskarów nie jest bowiem imprezą na luzie, jak chociażby gala Złotych Globów. To przepustka do świata wielkich pieniędzy i pięknych ludzi, z takimi nieodzownymi elementami jak czerwony dywan, kosmicznie drogie suknie aktorek czy brylanty spadające spod sufitu.
MacFarlane po prostu nie pasuje do takiej scenerii. To facet opowiadający dowcipy o kazirodztwie i końskiej spermie (serio!). Do tego wielki fan Franka Sinatry, który kiedyś także prowadził galę i poszło mu fatalnie.
Nadzieja młodych?
Być może jednak tego właśnie oczekuje młode pokolenie amerykańskich telewidzów. Być może w czasach kryzysu gospodarczego, gdy bezrobocie w Stanach Zjednoczonych rośnie, a różnice społeczne się pogłębiają, Seth MacFarlane będzie tym, który wyśmieje blichtr Hollywood i odsłoni jego zakłamanie. Wszak mówimy o imprezie, na której podawane są czekoladki powleczone jadalną warstwą 24-karatowego złota (!). Z pewnością zasługuje ona na sarkastyczny komentarz gadającego psa Briana lub chociażby głupawy śmiech Petera (głównego bohatera serialu "Family Guy").
Jednego można być pewnym. Obojętne jak poradzi sobie Seth MacFarlane, jego występ znów wzbudzi kontrowersje.
(tp/mn)