"Śmierć na Nilu". Nie mogli go wyciąć z filmu. "Kanibal" Armie Hammer zagrał siebie
11 lutego do polskich kin wejdzie "Śmierć na Nilu", nowa adaptacja słynnej powieści Agathy Christie. Choć film jest porządnie zrobiony, to ciekawszy od niego samego jest kontekst, jaki zyskał za sprawą obecności Armiego Hammera. Aktor był w ub.r. bohaterem afery, która całkowicie zniszczyła jego karierę. W filmie zagrał postać godną swojego prawdziwego wizerunku.
"Śmierć na Nilu" to druga adaptacja przygód słynnego detektywa Herkulesa Poirota wyreżyserowana przez Kennetha Branagha. Choć poprzednia, "Morderstwo w Orient Expressie" z 2017 r., całkiem dobrze poradziła sobie w kinach, to jednak nie można było powiedzieć, że była dobrym kinem. Choć wizualnie prezentowała się przyzwoicie, to ewidentnie brakowało jej dynamiki, suspensu i klimatu. Branagh nieszczególnie wiedział, jak pokazać historię Agathy Christie, by przemówiła do współczesnego widza, wychowanego na mrocznych skandynawskich kryminałach.
Okazuje się, że ten sam problem dotyczy także "Śmierci na Nilu". Choć tym razem wystąpiło trochę mniej gwiazd, to znów można odnieść wrażenie, że Branagh nie potrafił tchnąć żadnego życia w opowieść o morderstwie młodej milionerki Linnet Ridgeway-Doyle podczas wystawnego rejsu.
Zobacz: zwiastun filmu "Śmierć na Nilu"
Na film rzecz jasna dobrze się patrzy, bo wszystko w nim ocieka luksusem i nęci egzotyką. Są też urodziwe aktorki i aktorzy. Gal Gadot w ujęciu reżysera wygląda jak bogini. Nic dziwnego, że to ona właśnie zagra Kleopatrę w nadchodzącym filmie o losach królowej Egiptu.
Nie zmienia to jednak ogólnego wrażenia, że w rękach Branagha "Śmierć na Nilu" staje się dość bladym i irytująco sztucznym spektaklem. Fabuła zbyt długo się rozpędza, ma wiele sekwencji, które potrafią znużyć. Niepotrzebnie twórcy dopisali też własne wątki, często mocno naciągnięte – wyjaśniono na przykład, dlaczego Poirot nosi tak charakterystyczne wąsy.
Podejrzewam, że sama zagadka nie będzie też żadnym wyzwaniem nawet dla osób, które nigdy nie czytały książki Christie. To sprawia, że wielu widzów może niezbyt dobrze się bawić podczas seansu. "Śmierć na Nilu" w tej wersji mocno trąci myszką, jest za bardzo staroświecka. O ile sam Branagh jako Poirot wypada nie najgorzej, to jednak daleko mu do uroku Davida Sucheta ze słynnej serii telewizyjnej.
Jest jednak jeden aspekt tego filmu, na który warto zwrócić uwagę. To obecność Armiego Hammera, jeszcze do niedawna uznawanego za jedną z największych wschodzących gwiazd w Hollywood. Hammer wcielił się w kluczową postać Simona Doyle’a, męża zamordowanej milionerki. Z tego powodu wytwórnia Disneya nie była w stanie go wyciąć z produkcji, bo wiązałoby się to z ogromnymi kosztami i problemami od strony logistycznej.
A czemu miałaby w ogóle to zrobić? Hammer w przeciągu ostatniego roku spadł z piedestału, tracąc jedną rolę za drugą. To następstwa afery, która wybuchła w styczniu 2021 r. Do sieci trafiła wówczas korespondencja mailowa, w której Hammer dzielił się z kobietami seksualnymi wizjami pełnymi przemocy, gwałtu, a nawet kanibalizmu. Jedna z jego sympatii przeczytała kiedyś w wiadomości, że marzy o "grillowaniu i jedzeniu" jej żeber. Hammer został także oskarżony o gwałt i brutalne pobicie.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
To wszystko sprawiło, że na rolę Hammera patrzy się zupełnie inaczej. Już pierwsze sceny z aktorem w "Śmierci na Nilu" wypadają bardzo ironicznie w kontekście jego zachowań z życia prywatnego. Jego postać tańczy w klubie z kobietą w sposób wyjątkowo śmiały – wygląda to tak, jakby para uprawiała seks na parkiecie. Na tym się jednak nie kończy, bo Doyle po chwili zamienia obecną partnerkę na Linnet.
Dość szybko dowiadujemy się też, że bohater to przystojny oportunista, który zrobi wszystko, by żyć w luksusie. Wyczuwa się w nim coś niepokojącego, tak jakby ze spokojnego i uroczego mężczyzny miał nagle zmienić się w agresywnego samca. Trudno nie pomyśleć, że Hammer nie musiał nawet grać na planie – był po prostu sobą.
Nie ukrywam, że patrzyłem na niego z uczuciem jednoczesnej fascynacji i odrazy. Stąd za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie, film zyskiwał dodatkowy smaczek. Tym bardziej, że ten aktor najprawdopodbniej przez dłuższy czas nie pojawi się w żadnym amerykańskim filmie.
Pomijając jednak "kanibala" Hammera, raczej możecie sobie odpuścić "Śmierć na Nilu". Jest trochę lepszy od "Moderstwa w Orient Expressie", ale zdecydowanie bardziej warto przeczytać książkowy pierwowzór.
"Śmierć na Nilu" w polskich kinach od 11 lutego.