"Wojna o prąd": Thomas Edison był nazywany potomkiem szatana

Byli siebie warci. Optujący za prądem stałym Thomas Edison i wyznawca prądu zmiennego Nikola Tesla stoczyli historyczny bój o kształt naszego świata. Kulisy ich morderczej rywalizacji o elektryfikację świata ukazuje film "Wojna o prąd" Alfonsa Gomeza-Rejona z gwiazdorską obsadą.

"Wojna o prąd": Thomas Edison był nazywany potomkiem szatana
Źródło zdjęć: © Getty Images/na zdj. Thomas Edison
Artur Zaborski

15.10.2019 11:59

Artur Zaborski: Akcja twojego filmu rozgrywa się w przeszłości, ale ogląda się go tak, jakby był przewidywaniem przyszłości. Ciekawy zabieg.

Alfonso Gomez-Rejon: Chciałem odtworzyć klimat tamtego czasu, kiedy trzy wielkie umysły - Thomas Edison, Nikola Tesla i George Westinghouse - toczyły walkę o kształt nowoczesności. Oni nie mieli pojęcia, jak będzie wyglądał świat, kiedy poddadzą go elektryfikacji. Nie chciałem robić dramatu historycznego opowiadanego z perspektywy współczesnych, tylko ówczesnych, dlatego posunąłem się nawet do tego, że odtworzyłem dialekt z tamtego okresu.

Benedict Cumberbatch, Nicholas Hault i Michael Shannon, którzy wcielili się odpowiednio w Edisona, Teslę i Westinghouse'a, łamali sobie język na planie. Mieliśmy z tego tytułu dużo śmiechu, ale nie odpuszczałem im.

Językoznawca miał prawo przerwać każde ujęcie, gdzie coś poknocili. Dzięki tej podróży w przeszłość mogłem pozwolić moim bohaterom spuścić lejce wyobraźni. Uwielbiam sceny, w których roją sobie, jak prąd rewolucjonizuje życie ludzi, którzy nabierają nowych mocy. Dziś nie mówi się o tamtej rewolucji w taki sposób.

Naukowcy rzeczywiście mieli tak bujną wyobraźnię?

Nie chodzi o to, że za dużo sobie wyobrażali, tylko o stan wiedzy człowieka na tamten moment. Prąd miał być energią zasilającą nie tylko maszyny, ale znajdować zastosowanie w medycynie. Fantazjowanie na temat elektrowstrząsów było wówczas nośnym tematem w kulturze popularnej.

Wystarczy wspomnieć szalenie wówczas poczytną powieść gotycką Mary Shalley "Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz", w którym prąd z wyładowania atmosferycznego ożywia ludzkie zwłoki. Elektryfikację traktowano jako poskromienie natury, a przynajmniej jednego z jej przejawów - wyładowań atmosferycznych.

W filmie na tym punkcie zafiksowany jest Edison.

Tak było naprawdę. Jemu do końca wydawało się, że jest predestynowany do zawładnięcia naturą. Dla niego prąd był siłą wyższą. Obcując z nim, czuł się lepszy, ważniejszy niż reszta byle jakiej ludzkości. On kierował wzrok tam, gdzie inni bali się spojrzeć.

Dla wielu Edison był potomkiem szatana. Kimś, kto nie boi się zadzierać z wyższymi siłami. Jedni patrzyli w stronę jego dokonań z podziwem i nadzieją - inni z przerażeniem. Wielu wieszczyło, że powodzenie Edisona to koniec znanego im świata. Wierzono nawet, że z jej pomocą tacy jak Edison dostaną narzędzie do kontroli mas. Elektryczność traktowano jako nową formę zniewolenia.

Jak Edison reagował na takie postrzeganie go?

Rósł w pióra. Doskonale umiał wykorzystywać przypisywane mu ambicje i zdolności. Zabiegał o popularność, podkręcał swoje zdolności, dopasowywał się do wizerunku, który społeczeństwo kreowało. Bardzo dobrze się czuł z takim dualnym postrzeganiem. Dzięki niemu miał pewność, że inni są przekonani, że jest gotowy posunąć się do wszystkiego, co czyniło go nieobliczalnym.

Chciał, żeby otoczenie widziało w nim człowieka zdeterminowanego, gotowego dla swojej idei poświęcić wszystko. Zabiegał, żeby jego nazwisko było wszędzie, dlatego walczył o prawa do nawet najmniej istotnego wynalazku. Tym różnił się od Tesli, który stronił od wystąpień publicznych.

Nie radził sobie z nimi?

Nienawidził przemawiać, konfrontacja z tłumem przyprawiała go o palpitacje. To oczywiście przekładało się na odbiór jego pomysłu na elektryfikację. Sądzono, że Tesla nie jest pewny swojej metody, dlatego reaguje agresją, gdy zada mu się niewygodne pytanie.

A Edison był jak współczesny celebryta - szczerzył się do tłumu, modulował głos, zabiegał o atencję, bawił się ze słuchaczami. Chciało się go słuchać. Kiedy metoda prądu zmiennego Tesli i Westinghouse'a, którzy ze sobą współpracowali, zaczęła dominować, Edison uczepił się krzesła elektrycznego.

Mówił, że to, co ma do zaoferowania konkurencja, doprowadzi świat do zguby, czego krzesło jest najlepszym dowodem. Mówił, że on chce ratować ludzkość, a Tesla i Westinghouse dążą do tego, żebyśmy się nawzajem pozabijali.

Na ile te zdolności przełożyły się na to, że jego metoda prądu stałego w pewnym momencie dominowała?

Spryt Edisona odegrał ogromną rolę. Przez lata przypisywał sobie wiele wynalazków i patentów, choć wymyślił je kto inny. Ludzie kojarzyli go z unowocześnieniami, których nie był autorem. Edison był jednak znakomitym biznesmenem. Zatrudniał w Edison Machine Works grono prawników, którzy wywalczali dla niego prawa do rzeczy, na których mu zależało. Znany jest zresztą jego wielki spór z Teslą.

Kiedy Serb przybył do Ameryki, szybko zaskarbił sobie ciekawość Amerykanina. Jednak kiedy Tesla wygrał konkurs na wprowadzenie innowacyjnych rozwiązań w firmie Edisona, a jej właściciel nie wypłacił mu za to gigantycznej jak na tamte czasy nagrody 50 tys. dolarów, poróżnili się. Zacięty Tesla obiecał sobie, że się na nim zemści. Odtąd poza chęcią dominowania na polu nauki napędzała go też sprawa honoru. Osobista ansa (niechęć, pretensja - przyp. red.) mocno zaważyła na zaciętości rywalizacji między nimi.

Tesla w interpretacji Nicholasa Houlta jest skryty i nieufny. Taki był?

On tak bardzo nie ufał ludziom, że swoje notatki szyfrował! Czasem więcej czasu zajmowało mu znalezienie pomysłu na szyfr, niż faktyczne zapisanie nowego pomysłu. Był niezwykle podejrzliwym człowiekiem. Bał się, że świat dookoła się na niego uwziął i chce mu zabrać to, co należy do niego. Trzeba pamiętać, że był imigrantem, co w ówczesnej Ameryce niby było normą, ale jednak wiązało się z silnym przekonaniem ludzi urodzonych w USA o ich wyjątkowości.

Edison takie przekonanie miał, ale Tesla nie zamierzał czuć przed nim uniżoności, bo sam był pewny potęgi własnego umysłu. Tesla słynął ze swojej pracowitości. Zasuwał non stop, jego umysł cały czas pracował na najwyższych obrotach. Jest taka karykatura przedstawiająca Teslę z parą płynącą z uszu. Miała pokazywać, że w jego głowie się gotowało od pomysłów.

Obraz
© Getty Images/na zdj. Thomas Edison

Twój film pokazuje ich wynalazki - transformator, adapter, silniki - z pietyzmem. Widać, że masz sentyment do tamtych czasów.

Nie wyobrażam sobie, jak filmowiec może go nie mieć. To czas, kiedy rodziły się prymitywne formy kina. Nasza sztuka wtedy kiełkowała. Ja zabrałem nas w podróż do jej początków, kiedy rywalizowały ze sobą wielkie umysły. Naprawdę uważam, że zderzając tamten czas ze współczesnością, kiedy przerzucamy się fake newsami, niepotwierdzonymi informacjami i negujemy naukę, co jest chyba najstraszniejszą chorobą współczesnego społeczeństwa, widać, od jakich wielkich wartości odeszliśmy. Poza tym dla mnie ten film jest lekarstwem, to dzięki "Wojnie o prąd" podniosłem się z łóżka.

Co ci dolegało?

Straciłem gigantyczny projekt w Hollywood, który miał być moją trampoliną na nową pozycję w Fabryce Snów. Zamiast tego pożegnano się ze mną bez cienia żalu, jakbym nic nie znaczył. Popadłem wtedy w depresję. Kiedy przeczytałem scenariusz, odkryłem, ile mam w sobie z Edisona, jak daleko jestem się w stanie posunąć, żeby moja sztuka doszła do skutku. Każdy artysta chce przecież, żeby to jego dzieła zapisały się w historii sztuki.

Nie będę kokietował, że ja nie mam takiej potrzeby. Oczywiście, że chcę, żeby to moje dokonania oglądały masy i dysputowały o nich kolejne pokolenia. Kiedy spojrzałem na Edisona, zobaczyłem siebie. Kiedy przyjrzałem się Tesli, zobaczyłem mojego ojca, który zawsze stawiał etykę nad osobiste cele.

Zacząłem się zastanawiać, jak daleko można się posunąć, żeby ocalić swoje dzieło życia. To dlatego "Wojna o prąd" stała się dla mnie filmem o rywalizujących ze sobą artystach, a nie narwańcach o rozbuchanym ego.

W twoim filmie bohaterowie nie przechodzą klasycznej przemiany. Nie dajesz widzowi odpowiedzi, czy ma do czynienia z ludźmi moralnymi, czy pozbawionymi moralności.

Zależało mi, żeby uciec od tradycyjnej hollywoodzkiej biografii, w której bohater musi w końcu przejrzeć na oczy i zrozumieć, gdzie się pomylił. W moim filmie natura Edisona i Tesli zawsze zwycięża. Kiedy umierała żona Tesli, on nagrał jej głos na prymitywny rekorder, zarejestrował też jej obraz. Odtwarzał go sobie w chwilach zwątpienia, ale tęsknota za małżonką w żaden sposób nie wpłynęła na to, by zweryfikował swoje działanie.

Nie miał refleksji w rodzaju: "Gdybym tyle nie pracował, to mógłbym więcej czasu poświęcić żonie, która przedwcześnie odeszła". Przez myśl mu to nie przeszło! On uważał, że robi coś znacznie ważniejszego, a o swoim małżeństwie, choć podkreślam to raz jeszcze - żonę bardzo kochał, miał zdanie, że było dobre, bo żona go wspierała w tym, co robi.

To szalenie ciekawa postać, nad którą nie można się pochylać według wzorca Fabryki Snów. Inni twórcy pewnie wykorzystaliby postać żony, żeby uczłowieczyć bohatera. Ja przed tym uciekałem.

Obraz
© Getty Images/na zdj. Nikola Tesla

Pokazujesz jednak, jak Edisonowi rodzi się pierwsze dziecko.

Bo to kolejny element, który on wykorzystał PR-owo. Jemu dziecko przyszło na świat, gdy żona miała 40 lat. Na tamte czasy to był gigantyczny skandal! Taki późny poród jeszcze bardziej kwalifikował go jako osobę, która ma konszachty z szatanem. Oczywiście, Edison o dziecko dbał, ale społeczeństwo miało na ten temat swoje zdanie.

Zaskoczyło mnie, że twój film to jakby dwie biografie w jednej. Oglądamy Edisona i Teslę, których drogi co rusz się przecinają, ale to nie jest dwutorowa opowieść o dwóch zawodnikach w jednym wyścigu.

Cieszę się, że to zauważyłeś, bo przyłożyłem szczególną wagę do sposobu kręcenia. Najpierw z Benedictem Cumberbatchem nakręciłem film o Edisonie. Potem z Nicholasem Houltem zrobiłem film o Tesli. Dopiero kiedy oba filmy były gotowe, zacząłem je łączyć w punktach stycznych, wtedy dopiero Cumberbatch i Hoult się spotykali na planie.

Chciałem zapracować na to, żeby widz nie miał wątpliwości, że chociaż obu bohaterów nakręca ta sama idea, to życie każdego z nich jest czymś zupełnie innym. Oni nie są swoimi lustrzanymi odbiciami, ich życiorysy nie dopowiadają się. To dwa zupełnie różne od siebie byty, których nie można wrzucić do jednej szuflady.

Widzisz podobieństwa pomiędzy tamtym czasem a współczesnością?

Tak jak Edison, Tesla i im współcześni żyjemy w czasach transformacji. Jako społeczeństwo stoimy przed pewnikiem, że lada moment będą nas zasilały odnawialne źródła energii. Widzę walkę, którą toczą politycy, ekolodzy, biznesmeni i wynalazcy. Ona jest odbiciem tego, co działo się w XIX wieku, który przyniósł niesamowity skok cywilizacyjny - pojawiła się penicylina, film, fotografia, tabletki antykoncepcyjne. To był bardzo agresywny czas.

My jesteśmy w podobnym momencie. Technologia zagarnia każdą przestrzeń naszej rzeczywistości. Nosimy ze sobą komputery nawet w zegarkach. Za moment stanie się coś wielkiego, co raz na zawsze zakończy wiek XX wieku i wepchnie nas w ramiona nowej rzeczywistości.

Podnieca mnie ta myśl, ale jednocześnie bardzo się jej boję, bo mam poważne obawy, że mogę za tym galopem nie nadążyć. "Wojna o prąd" zadziałała na mnie dwojako - z jednej strony mnie uspokoiła, z drugiej - tylko podbiła moją ciekawość co do niedalekiej przyszłości.

Film "Wojna o prąd" w kinach od 11 października.

Obraz
© Materiały prasowe
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (32)