Zawsze jest dalszy ciąg...

Trylogia „Przed…” Richarda Linklatera wyłamuje się z utartych zasad filmowych kontynuacji – z każdą kolejną częścią okazuje się mądrzejsza, bardziej dojrzała, konsekwentnie wykluwa się ze swojego kokonu niczym piękny motyl. Seria starzeje się wraz z Jessem i Celine, czerpiąc z ich doświadczeń – tych dobrych, i tych złych – dzięki czemu „Przed północą” nie jest tyko sequelem, w którym powracają ulubieni bohaterowie. To polemika z dwoma poprzednimi częściami, konfrontacja przedstawionych tam życiowych postaw, a zarazem dowód, że filmowa historia nigdy nie kończy się wraz z napisami. Zawsze jest jakiś dalszy ciąg – niekoniecznie taki, jakiego byśmy oczekiwali. Linklater już po raz drugi odziera historię Jessego i Celine z dotychczasowej magii, by nam to udowodnić, ale zarazem potrafi tchnąć w nią zupełnie nową energię.

29.06.2013 17:13

Nakręcone w 1995 „Przed wschodem słońca” to synonim młodzieńczego, idealistycznego romansu. Dwoje ludzi, Amerykanin i Francuzka, spotyka się w pociągu. Nawiązuje się flirt, rodzi się fascynacja – w efekcie postanawiają wysiąść na pobliskiej stacji i spędzić razem popołudnie. Chodzą po mieście, rozmawiają, w przyspieszonym tempie zderzają swoje mikro-światy. Ale potem niespodziewanie ogarnia ich paraliż – boją się tego niespodziewanego uczucia, jego konsekwencji. Rozstają się następnego ranka, ale obiecują sobie, że spotkają się w tym samym miejscu, na stacji kolejowej w Wiedniu, dokładnie 6 miesięcy później.

Przez kolejnych dziewięć lat fani filmu fantazjowali na temat dalszych losów bohaterów. Spotkali się, czy nie? I choć reżyser sam rozrzucił w międzyczasie kilka tropów (np. Jesse i Celine pojawiają się na chwilę w innym jego filmie, „Życiu świadomym” z 2001), to losy tych dwojga długo były zagadką. Gdy niedługo później pojawiły się informacje o planowanej kontynuacji, ekscytacja mieszała się z niepewnością – pierwszy film kończył się przecież idealnie, wyzwalając proste emocje, zmuszając do refleksji nad spontanicznością i przypadkowością nagłego uczucia.

„Przed zachodem słońca” z 2004 był więc niejako ciosem wymierzonym tej szczenięcej, romantycznej naiwności. Ale… może nie do końca. Bo choć już na wstępie dowiadujemy się, że bohaterowie jednak nie spotkali się w ustalonym miejscu, tracąc ze sobą kontakt na blisko dekadę, to wspomnienie tamtego popołudnia jednak zwyciężyło. On napisał książkę, w której opisał ich spotkanie, ona odnalazła go podczas autorskiego spotkania w jednej z paryskich księgarni. Film znów kończył się pewną niewiadomą – po romantycznej, ale na swój sposób burzliwej konfrontacji (“Dlaczego się nie pojawiłaś?”; “Czego ode mnie oczekujesz?!”) wciąż nie było pewności, czy ich relacja ma jakąkolwiek przyszłość. Film kończył się w miejscu, z którego można było udać się w dowolnym kierunku.

Najnowsza odsłona perypetii cynicznego, trochę niedojrzałego Jessego i impulsywnej, otwartej Celine raz jeszcze odpowiada na postawione uprzednio pytanie – tak, zostali parą! – by zaraz poszerzyć nieco perspektywę – przeżywają właśnie poważny kryzys. Początkowo jeszcze nic na to nie wskazuje, gdy samochodem przemierzają słoneczną Grecję, żartując, wspominając i planując, ale szybko okazuje się, że na idealnej powierzchni ich związku unosi się kilka plam ciemnej ropy. Celine nigdy nie pogodziła się z przymusowym macierzyństwem i brakiem czasu na rozwijanie własnych pasji, dla Jessego z kolei ciężka była przeprowadzka do Paryża i utrata kontaktu z synem z pierwszego małżeństwa. Wzajemne pretensje biorą w końcu górę nad pozorami.

Przez 18 lat od pierwszego spotkania na planie „Przed wschodem słońca” Hawke i Delpy wrośli w swoje postacie, przeplatając ich losy z własnymi – ot, choćby oboje mają dziś za sobą głośne rozstania, spektakularne przeprowadzki i dzieci z poprzednich związków. Nie ulega wątpliwości, że część tych doświadczeń zasiliło fabułę filmu, zwłaszcza, że od czasu poprzedniej odsłony oboje mają dużo do powiedzenia w kwestii dialogów swoich postaci. Historia Celine i Jessego, to trochę opowieść o nich.

Seria Linklatera przebyła długą i niezwykle ciekawą drogę od wizji spontanicznego romansu do pragmatycznego związku. Czterdziestoletni bohaterowie nie są już ani pełnymi pretensji, naiwnymi dwudziestolatkami, ani zagubionymi, szukającymi swojego miejsca trzydziestolatkami. Dziś mają swoje obowiązki, a w ich życie wkradła się typowa rutyna. Znają się na wylot, potrafią łatwo zranić. Ale jednocześnie nigdy nie utracili głodu doświadczeń, ciekawości siebie – tej iskry, która zadecydowała, że latem 1995 roku wysiedli z pociągu na stacji w Wiedniu, by spędzić ze sobą jedno popołudnie. Teraz, gdy zdecydowali się spędzić razem także życie, muszą pogodzić się z faktem, że tamto pojedyncze, wyidealizowane wspomnienie na zawsze przepadło. Zrozumienie tego jest konieczne, by otworzyć się na kolejne, wcale nie gorsze doświadczenia.

Utrata prowadząca do zyskania czegoś nowego to zresztą motyw przewodni serii. W każdej części bohaterowie muszą się nawzajem utracić, by potem móc się na nowo odnaleźć.

Podobnie jest z samym filmem. Linklater bez pardonu burzy iluzję, jaką pozostawiły po sobie dwie dotychczasowe części, po raz kolejny dopisując post scriptum do historii, która tego post scriptum wcale nie wymaga. I jak poprzednio, przekreślając jedne emocje, rozrysowuje kolejne, obchodząc się ze swoimi bohaterami tak, jak na to zasłużyli. Tak, jak byśmy tego chcieli.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)