Represje, zastraszanie, przemoc. "Żeby nie było śladów". Widzieliśmy polskiego kandydata do Oscara
"Żeby nie było śladów" to film mocny, bo mocna jest opowiedziana w nim historia. Oczekiwania wobec niego były duże. Niestety nie wszystkim udało się sprostać.
"Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego to jeden z faworytów tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Adaptacja głośnego reportażu Cezarego Łazarewicza opowiadającego historię zamordowanego przez funkcjonariuszy MO Grzegorza Przemyka to pewny hit. Jest tu i uznany reżyser, i ceniony reportaż, i wstrząsająca historia, nie aż tak odległa, a przez to wciąż pamiętana przez widzów. Pytanie, czy to nie przeszkodzi zbytnio w odbiorze polskiego kandydata do Oscara.
Jest maj 1983 r. Grzegorz Przemyk wraz z przyjaciółmi świętuje zdaną maturę pisemną. W pewnym momencie zatrzymuje ich milicja. Grzegorz odmawia pokazania dowodu osobistego - twierdzi, że go nie ma. Milicjanci zgarniają go do wozu i odwożą na komisariat. Tam zostaje pobity przez kilku funkcjonariuszy. Gdy kończą, Grzegorz nie jest już w stanie sam się poruszać. Ledwo siedzi, nie może mówić. Przyjeżdża karetka, ale lekarz w szpitalu stwierdza, że chłopak jest pijany. Wraca do domu. Po kilku dniach umiera. Jedynym świadkiem pobicia jest przyjaciel Grzegorza, Jurek (w rzeczywistości świadkiem był Cezary F.).
Tutaj historia dopiero się zaczyna. Bowiem matka Grzegorza Barbara Sadowska jest działaczką Solidarności, której wcześniej milicja groziła zamordowaniem syna. Sprawa robi się polityczna. Na pogrzeb Przemyka przybywają tysiące osób. Władza zrobi wszystko, by oczyścić MO z zarzutów. Podczas śledztwa próbuje przerzucić winę za pobicie 19-latka na sanitariuszy. Uruchamia cały system: represje, zastraszanie, przemoc…
"Żeby nie było śladów" (2021) - zwiastun filmu
W filmie Matuszyńskiego w centrum tej opowieści stoi Jurek. Młody człowiek z małego miasta, który przed śmiercią Grzegorza miał całe życie przed sobą. Później musi się ukrywać. Rozpracowują go esbecy, zakładają podsłuchy, przeszukują mieszkania. Ale gorsze chyba jest to, że w jego zeznania nie chce wierzyć własny ojciec. Relacja tej dwójki zajmuje sporą część filmu. Może niepotrzebnie.
Film jest długi. Idąc na do kina, trzeba się przygotować na ponad dwie i pół godziny seansu. W historię wchodzi się szybko. Wartka akcja wrzuca nas w wir wydarzeń już od pierwszych minut. Z tym że odkąd Grzegorz umiera, do filmu wdziera się chaos. Momentami ma się też wrażenie, że akcja zamiast się rozwijać, zatacza koła. To sprawia, że film robi się nużący, a jego metraż staje się odczuwalny. Wraca na tor dopiero pod koniec, gdy dochodzi do procesu. To świetna scena, w której Tomasz Ziętek daje popis swoich aktorskich możliwości.
Postacie Jurka i Barbary prowadzone są w sposób dramatyczny. Zostały potraktowane z szacunkiem i powagą. Aktorzy mają tu co grać. Inaczej jest z ukazaniem przedstawicieli władzy. Postać Kiszczaka granego przez Roberta Więckiewicza czy prokurator Wiesławy Bardon, w którą wcieliła się Aleksandra Konieczna, wypadły wręcz karykaturalnie. W efekcie film robi się nieco dickensowski. Z jednej strony mamy szlachetnych bohaterów, których spotkała tragedia i niesprawiedliwość, a z drugiej na wskroś złe czarne charaktery, które są odpowiedzialne za całe zło PRL-u. To niestety wydaje się dużym uproszczeniem, które razi.
Mimo wszystko "Żeby nie było śladów" to film ważny, który powinno się oglądać, i o którym powinno się rozmawiać. Dzięki niemu historia Grzegorza Przemyka zostanie przypomniana. A jest to uniwersalna opowieść uświadamiająca, jak działa aparat represji. I zmusza do zastanowienia, czy miałaby szansę się powtórzyć.
Czy jest to film godny Oscara? Jak pokazują ostatnie rozdania, sporo zależy nie tyle od tematyki, co dobrej promocji i szumu wokół produkcji. A czy jest to historia na tyle uniwersalna, by bez tych dwóch składowych "kupiła ją" Amerykańska Akademia Filmowa, widzowie muszą ocenić sami.