Życie na pigułce
„Panaceum” mogłoby być kontynuacją poprzedniego filmu Stevena Soderbergha – „Contagion”. Tak pod względem tematycznym, jak i stylistycznym są to tytuły bliźniacze – skupione na aktorach, podporządkowane określonemu rytmowi, przytłaczające sugestywną atmosferą. W pierwszej chwili może się nawet wydawać, że bohaterowie tamtego filmu przetrwali atak śmiertelnego wirusa i obudzili się w nowym, ale równie nieprzyjaznym świecie. Wrażenie to znika, gdy z powłóczystego dramatu powoli zaczyna wyłaniać się gatunkowy szkielet.
Nie jest to bynajmniej zarzut – Soderbergh zawsze był lepszym rzemieślnikiem, niż eksperymentatorem, a w konsekwentnym budowaniu opowieści na ogół odnajdywał więcej przyjemności, niż w trakcie szukania dla niej odpowiedniego środka wyrazu. Takie można odnieść wrażenie, oglądając „Panaceum” – film po części konceptualny, uzależniony od przemyślanej formy, niedopuszczający prób czy błędów, a w końcu cierpliwie odsłaniający przed nami kolejne swoje warstwy.
Młoda, niestabilna psychicznie dziewczyna (Rooney Mara), po tym jak z więzienia wychodzi jej skompromitowany mąż-oszust (Channing Tatum)
, uzależnia się od silnego leku psychotropowego. Gdy zaczyna on znacząco wpływać na jej zachowanie, w opowieści następuje zwrot, a na pierwszy plan wysuwa się postać psychiatry (Jude Law), który ów specyfik przepisał.
W swoim nowym filmie Soderbergh opowiada o tym samym świecie, co w „Contagion” – kruchym, postrzępionym, uginającym się pod własnym ciężarem. Tam człowieka zawodziło ciało, zaatakowane przez nieznany wirus, tu zawodzi go umysł, przeciążony zbyt wieloma impulsami. Ratunkiem okazuje się współczesna medycyna, najpierw pozwalająca przezwyciężyć codzienność coraz to nowymi pigułkami, a w końcu stająca się jej nieodzowną, wyniszczającą częścią.
Pierwszych 30-40 minut filmu robi pod tym względem największe wrażenie. Akcja rozgrywa się wtedy pod lupą – na bliskich planach, bez zbędnych słów, z soundtrackiem wybijającym senny, ale zdecydowany rytm. Przyglądając się swej niepotrafiącej nadążyć za światem, otumanionej lekami bohaterce, Soderbergh pokazuje nam świat z jej perspektywy – mglisty, wrogi i odległy. Łatwo zrozumieć chęć natychmiastowej ucieczki od takiej codzienności – chorej, pozbawionej właściwej diagnozy – w stronę zbawiennego, permanentnego haju.
Szkoda tylko, że to arcyciekawe tło – świat chory na lekomanię – zatraca się, gdy Soderbergh zmienia perspektywę opowiadania i skupia na kryminalnej intrydze, która w międzyczasie wykiełkowała mu na pierwszym planie. Obligatoryjny finał przynosi pewne rozczarowanie, ale nie ma to już znaczenia – pierwsza połowa, sugestywna pod względem stylistycznym, przekonująca aktorsko (świetna, autentyczna Mara!), pozostanie w głowie na dłużej. Piotr Pluciński