Dlaczego to zawsze Chińczycy w hollywoodzkich filmach ratują świat? Nie jest to przypadek

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego to Chińczycy ratują Matta Damona w "Marsjaninie"? Albo dlaczego Sandra Bullock wraca na Ziemię dzięki chińskiej stacji kosmicznej? Mamy odpowiedź. I bynajmniej nie jest to przypadek.

Dlaczego to zawsze Chińczycy w hollywoodzkich filmach ratują świat? Nie jest to przypadek
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

03.04.2019 | aktual.: 03.04.2019 06:52

Kiedy w 1994 roku na ekrany chińskich kin wszedł film "Ścigany", nikt nie spodziewał się, że jest to początek nowej ery w Hollywood. Był to pierwszy od 40 lat importowany film w chińskich kinach. Władze Chińskiej Republiki Ludowej zdecydowały się pokazać amerykański blockbuster w nadziei na przyciągnięcie ludzi do kin i wywindowanie na wyższy poziom krajowego rynku filmowego. Nie oznaczało to jednak, że od tej pory Chińczycy będą mieć dostęp do wszystkich zachodnich filmów. Władze postanowiły ograniczyć liczbę wprowadzanych na ekrany kin zagranicznych filmów.

Początkowo postanowiono importować 10 filmów rocznie. Jakie były kryteria? Filmy miały "odzwierciedlać największe globalne osiągnięcia i reprezentować najnowsze artystyczne i technologiczne osiągnięcia we współczesnej światowej kinematografii". W praktyce – są to blockbustery produkowane głównie przez 6 największych studiów filmowych w Hollywood: Disney, Warner Bros, Paramount, Fox, Sony i Universal.

Harrison Ford w roli "Ściganego" okazał się hitem w Chinach. Spragnieni zachodnich produkcji Chińczycy zostawili w kasach kin 3,15 mln dolarów. A to był dopiero początek romansu Hollywood z Chińską Republiką Ludową.

Dziś na ekrany chińskich kin trafiają 34 zagraniczne produkcje rocznie i zarabiają horrendalne pieniądze. "Avatar", który w sumie zarobił ponad 2 miliardy dolarów, w samych Chinach zgarnął 204 mln dolarów. "Pacific Rim", który w USA zarobił niecałe 102 mln dolarów, w Chinach zgarnął niemal 112. Z kolei "Transformers: Age of Extinction" w USA zarobił 245 mln dolarów, a w Chinach 320 mln dolarów. Te liczby pokazują, że jest o co walczyć. Chiński rynek, choć bardzo restrykcyjny, przyciąga hollywoodzkie studia niczym magnes. Jednak walka o jedno z 34 miejsc jest bardzo zacięta, a producenci stają na rzęsach, by to ich film trafił do chińskich kin. Często już na etapie draftu kombinują, co zrobić, by zainteresować chińskie władze. Ich pomysły bywają kontrowersyjne.

Cenzura po chińsku

Należy pamiętać o tym, że Chiny, choć są względnie otwarte w sferze ekonomicznej, nadal pozostają krajem komunistycznym. Komunistyczna Partia Chin ma pełną kontrolę nad tym, co trafia do obywateli. Dlatego jeśli któryś z amerykańskich blockbusterów ma być w Chinach pokazywany, jego scenariusz musi najpierw przejść przez chińską cenzurę. Zatem filmy, które trafiają na ekrany kin w USA – i również w Polsce – powstają na podstawie scenariuszy, w które interweniowały Chiny.

Na co zwraca uwagę taka cenzura? Głównie na to, by Chiny nie były przedstawione jako kraj rządzony przez dyktatorów, ale życzliwe państwo, w którym obywatelom żyje się tak, jak w Wielkiej Brytanii czy Francji. Są też tematy, których w filmach przeznaczonych na chiński rynek nie należy poruszać – jak Tybet czy wydarzenia na Placu Tiananmen z 1989 roku.

Co nie podoba się Chinom

"Doktor Strange" z 2016 roku miał w scenariuszu tybetańskiego bohatera. Chińscy cenzorzy uznali, że nie można go pokazać u nich w kraju. Zatem producenci filmu zmienili Tybetańczyka w Celta. Hollywood często przewiduje, co się nie spodoba w Chinach i dokonuje swego rodzaju autocenzury. Istnieje teoria, że kariera Richarda Gere'a załamała się właśnie przez Tybet. Richard Gere, jeszcze 20 lat temu jeden z największych gwiazdorów w Hollywood, popierał Dalai Lamę i głośno mówił o tym, co się dzieje w Tybecie, piętnując działania Chin. To dobry powód, by chińscy cenzorzy nie chcieli oglądać go w kinach. Zdaniem niektórych właśnie dlatego nie oglądamy go już w blockbusterach.

Tybet to jedna z najbardziej newralgicznych kwestii. W książce "World War Z" globalna plaga zombie rozpoczyna się w Chinach, z powodu niekompetencji pracowników rządowej placówki. Tymczasem stolica Tybetu, Lhasa, jest największym miastem w powojennym świecie. W filmie plaga rozpoczyna się w Korei, a o Lhasie nie ma nawet słowa.

Filmy wprowadzane na ekrany chińskich kin nie mogą przedstawiać Chin jako wrogiego kraju. Dlatego twórcy remake'u filmu "Czerwony świt" w ostatniej chwili zmienili złowrogą chińską armię na armię północnokoreańską. Kosztowało to krocie. Ale opłaciło się.

Mniejszej zmiany dokonano w filmie "Piksele". W jednej ze scen wysadzane są największe monumenty świata. Wśród nich miał znaleźć się Wielki Mur Chiński. Ale producenci, w obawie przed cenzorami, postanowili wymienić go na Taj Mahal.

Niektóre hollywoodzkie filmy są z góry skazane na odmowę dystrybucji w Chinach. Tak było w przypadku filmu "Krzysiu, gdzie jesteś". Wszystko z powodu głównego bohatera filmu. W chińskich social mediach przedstawiano prezydenta Xi Jinpinga jako Kubusia Puchatka (dopatrując się podobieństwa), dlatego sympatyczny miś jest w Chinach persona non grata.

Hollywood wabi Chiny

Dobrym sposobem na zapewnienie filmowi miejsca w chińskich kinach jest pokazanie Chińczyków jako postępowego kraju, który ratuje bohaterów z opresji. Tak było w "Grawitacji". Grana przez Sandrę Bullock bohaterka, po wielu minutach samotnego błąkania się w przestrzeni kosmicznej, w końcu dociera do chińskiej stacji Tiangong, dzięki której udaje jej się wrócić na Ziemię. Chińska administracja kosmiczna ratuje z opresji również Matta Damona w "Marsjaninie". Z kolei w katastroficznym filmie "2012" Chińczycy, przewidując katastrofę, stworzyli wielkie arki, dzięki którym udało się uratować ludzkość przed zagładą.

Innym sposobem na zapewnienie sobie miejsca na ekranach chińskich kin, jest wejście w koprodukcję z Chinami. Ale jest to obciążone wieloma restrykcjami: na ekranie musi pojawić się konkretna liczba chińskich aktorów, część filmu musi być kręcona w Chinach, a Chiny i Chińczycy oczywiście nie mogą być przedstawieni w negatywnym świetle. Przykładami takich filmów są "Mission: Impossible – Fallout", "Venom" czy "Wonder Woman".

Prawda o Chinach

Tak daleko posunięta ingerencja Chin w amerykańskie produkcje wydaje się dość absurdalna. Pozostaje pytanie, czy to na pewno konieczne? Oczywiście nie można wymagać od Hollywood, by ignorowało tak ogromny rynek, jak Chiny. Niemniej amerykańscy badacze coraz głośniej apelują o większą transparentność – jeśli scenariusz filmu czytał chiński cenzor, to powinno być to ujawnione w napisach.

Profesor Larry Shinagawa powiedział w rozmowie z "New York Times": - Dziś nie zobaczymy już takich filmów jak "7 lat w Tybecie".

Mało prawdopodobne, że zobaczymy wątek Tybetu w jakimkolwiek wysokobudżetowym filmie. Gorzej. Nie zobaczymy filmu, który spojrzy na Chiny w krytyczny sposób, lub pokaże je takimi, jakimi są – komunistycznym krajem, w którym panuje jednopartyjna dyktatura. W którym krytyka rządu jest uciszana, i w którym Komunistyczna Partia Chin chce mieć pełną kontrolę nad obywatelami. Jeśli ktoś wkrótce faktycznie będzie musiał uratować świat, to miejmy nadzieję, że nie będą to Chiny.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (16)