Dorabiał jako taksówkarz. Dziś ma status mega gwiazdy
Dzięki roli Bruce’a Wayne’a znalazł się na szczycie, lecz sam z niego zszedł, bo miał dość statusu gwiazdora. Kilka lat temu wrócił do łask Hollywood i wygląda na to, że znalazł tam wreszcie swoje miejsce. Oto Michael Douglas, znany wszystkim jako Michael Keaton.
Był pierwszym kinowym Batmanem, neurotycznym Birdmanem, komiksowym Vulturem oraz surrealistycznym Żukosoczkiem. Wcielał się w super-twardych agentów specjalnych, hardych kryminalistów i zdesperowanych rodziców. Zagrał dziennikarza naświetlającego molestowanie seksualne dzieci w Kościele katolickim, śliskiego współtwórcę sukcesu McDonald’s, przeciwnika RoboCopa oraz… kochającego ojca przemienionego w bałwana.
Mało który amerykański aktor może pochwalić się taką gatunkową i tematyczną różnorodnością ról co Michael Keaton, który po rezygnacji z trzeciego filmu o Mrocznym Rycerzu wcielił się w faceta, który klonuje samego siebie. Ale to właśnie jego niespożyta energia aktora, jego charakterystyczna komediowa maniera oraz przemożna chęć eksperymentowania z własnym wizerunkiem sprawiły, że kultura masowa interesowała się szerzej jego dokonaniami głównie wtedy, kiedy stawał się przewidywalny.
Zobacz: "American Assassin". Wywiad z Michaelem Keatonem
W "Birdmanie" z rozbrajającą szczerością i autoironią podsumował swą dotychczasową karierę, stając się w zaledwie kilka miesięcy jednym z faworytów Oscarowego wyścigu.
Przegrał ostatecznie z Eddiem Redmaynem i jego interpretacją Stephena Hawkinga, lecz Keaton osobiście tylko na tym zyskał.
Utwierdził się bowiem w przekonaniu, że rozpoczęta przed laty separacja od błysków fleszy była słuszna. Od tamtego czasu nie dał się wrzucić Fabryce Snów ponownie do wygodnej szufladki i grywa w hollywoodzką grę na własnych zasadach.
Ale mimo że funkcjonuje w branży rozrywkowej już prawie pięć dekad, wielu wciąż nie chce uwierzyć, iż Keaton nazywa się naprawdę Michael Douglas i zmienił nazwisko, żeby nie być kojarzonym ani z legendarnym aktorem i producentem Michaelem Douglasem, synem Kirka, ani ze znanym gospodarzem programów telewizyjnych Mikiem Douglasem. Zaś pseudonim artystyczny wybrał pewnego dnia na chybił trafił, gdyż wydawało mu się, że "Keaton" brzmi ładnie i nieinwazyjnie.
Kariera przez duże "K"
Keaton na to nie wygląda, ale 5 września 2021 roku skończy siedemdziesiąt lat i wszystko wskazuje na to, że jedynie się rozpędza, co udowodniła świetna drugoplanowa rola w "Procesie Siódemki z Chicago" oraz… planowany po trzydziestu latach powrót do roli Batmana w filmie "The Flash".
W przypadku Keatona nie wydaje się to ani dziwne, ani nie na miejscu, bo jeśli przyjrzeć się jego biografii, łatwo dostrzec, że już od młodzieńczych lat miał własne zdanie na każdy temat.
Był siódmym dzieckiem swoich rodziców, więc miał znacznie więcej przestrzeni do indywidualnego rozwoju, a zarazem musiał się bardziej starać, by komuś realnie zaimponować.
Szkołę przeszedł bez większych problemów, ale ze studiów zrezygnował po dwóch latach, bo wolał spędzać czas na czymś pożytecznym – na udawaniu innych ludzi i rozśmieszaniu publiki. Początki trudne, bo żeby się przebić, dorabiał jako taksówkarz czy kierowca wozu z lodami.
Mimo to pokonywał wytrwale kolejne przeszkody dzielące go od rozpoznawalności. Gdy udało mu się spożytkować młodzieżową energię na występy stand-upowe, przeprowadził się do Los Angeles i zaczął błyszczeć w telewizji.
Widzowie uwielbiali go w sitcomach "All’s Fair" i "The Mary Tyler Moore Hour", zatem szybko upomniało się o niego Hollywood. Na dużym ekranie zadebiutował z hukiem w 1982 roku w "Nocnej zmianie", a już siedem lat później był Człowiekiem-Nietoperzem.
W międzyczasie zachwycał zarówno w komediach (przebojowy "Pan Mamuśka"), jak i dramatach ("O mały włos"), zaś Woody Allen wyrzucił go z planu swojej "Purpurowej róży z Kairu", bo Keaton rozsadzał swoją energią fabułę, która wymagała znacznie subtelniejszych środków wyrazu – takich, które oferował młody Jeff Daniels. Co ciekawe, rolę powściągliwego na co dzień Bruce’a Wayne dostał za sprawą występu w "Soku z żuka", gdzie po raz pierwszy w karierze filmowej płacono mu za to, żeby robił z siebie jak największego wariata.
W hollywoodzkim czyśćcu
"Batman" był nie tylko jednym z największych sukcesów kasowych 1989 roku, ale zmienił także podejście branży do kina superbohaterskiego, z kolei Bruce Wayne Keatona stał się prototypem dla większości późniejszych komiksowych (i nie tylko) herosów, którzy walczą o dobro świata, zmagając się jednocześnie z wewnętrznymi demonami.
Nie powinno zatem dziwić, iż Keaton z chęcią przyjął propozycję zagrania w "Powrocie Batmana", próbując jednocześnie rozwijać się w każdym możliwym kierunku (zagrał między innymi w szekspirowskim "Wiele hałasu o nic" Kennetha Branagha).
Nie powinno dziwić, że mimo oferowanej fortuny (mówiło się o piętnastu milionach dolarów), Keaton zrezygnował ze swej najsłynniejszej roli, gdy studio rozstało się z Timem Burtonem (reżyserem dwóch pierwszych części) i postanowiło, że trzeci film o Batmanie będzie bardziej kolorowy i przystępny. Decyzja była pewnie bolesna, ale Keaton był szczęśliwy, że zrzucił z siebie to brzemię. I zaszył się na ranczu, które jeszcze w latach 80. kupił w Montanie.
Kolejne półtorej dekady spędził w hollywoodzkim czyśćcu, grywając mnóstwo ciekawych ról w filmach, o których mało kto niestety słyszał, nawet gdy przynosiły Keatonowi nominacje do ważnych nagród (za świetną rolę zaangażowanego w wojnę w Zatoce Perskiej dziennikarza w telewizyjnym filmie "Na żywo z Bagdadu" otarł się o Złoty Glob).
Albo zachwycały cały świat, jednakże obecności Keatona zwykło się w nich nie zauważać (podkładał głos w "Autach" i "Toy Story 3"). Ex-Batman chciał w tym czasie wrócić do łask Fabryki Snów, jednak na własnych zasadach. Miał też pecha. W 1997 roku zagrał w "Jackie Brown", jedynym filmie Quentina Tarantino, który z nikogo nie zrobił gwiazdy. A na początku XXI wieku odmówił roli Jacka w serialu "Zagubieni" (słynny "Lost"), ponieważ nie chciał angażować się w projekt trwający kilka lat. Gdy serial stał się ogólnoświatowym przebojem i zmienił całkowicie sposób postrzegania możliwości produkcji telewizyjnych, Keaton nie żałował.
Powrót przez wielkie "P"
Czekał cierpliwie na rolę, która będzie mu leżała aktorsko, i w której poczuje się na tyle dobrze, że będzie mógł znowu – tak jak w telewizyjnych sitcomach lat 70. czy "Soku z żuka" – zaszaleć.
Na początku XXI wieku coś zaczęło się ruszać. Keaton zaliczał świetne gościnne występy w serialach ("Rockefeller Plaza 30") i wynosił średnie filmy na wyższy poziom (obejrzyjcie znów "RoboCopa" z 2014 roku, aktor jest tam świetny, bawiąc się nieustannie postacią antagonisty).
Aż wreszcie nadszedł nakręcony na udawanym jednym ujęciu "Birdman", gdzie Keaton zagrał siebie i zarazem karykaturalną wersję siebie, którą stworzyły niegdyś media.
Potężny powrót
O "Birdmanie" mówiło się na wiele miesięcy przed premierą, film stał się wydarzeniem, zanim ktokolwiek go w ogóle obejrzał. A gdy trafił do kin, zachwytom nie było końca. A Michael Keaton, człowiek, który nie cierpiał udzielać wywiadów i pozować na premierach, zrozumiał, że zyskał odpowiedni dystans, by szczerze cieszyć się sławą i jednocześnie płynąć pod prąd Hollywood.
Bo nawet jeśli zagrał Vulture’a w superbohaterskim przeboju "Spider-Man: Homecoming", stara się od czasu "Birdmana" poświęcać większość energii albo na odpoczynek i łowienie ryb w Montanie, albo na granie w filmach, które mają jakieś znaczenie.
W jego filmografii pojawiły się zarówno oscarowy "Spotlight", w którym stopił się z postacią tak mocno, że wielu przeoczyło jego znakomitą, wyważoną rolę na rzecz bardziej efektownych bohaterów drugiego planu, jak i "McImperium", w którym stworzył jedną z lepszych ról w karierze.
Keaton nie bał się zarazem zagrać po sześćdziesiątce ex-komandosa Navy SEAL w "American Assassin" czy wystąpić w aktorskiej wersji "Dumbo", żeby spotkać się na planie z Timem Burtonem, dzięki któremu stał się tym, kim się stał.
Nie dla pieniędzy. Micheal Keaton może sobie na to po prostu pozwolić, tak jak na efektowny powrót do roli Batmana po trzydziestu latach. I na granie małych, ale szalenie wyrazistych rólek jak ta w "Procesie Siódemki z Chicago". I na wiele, wiele innych propozycji, od których uciekałby w popłochu dwadzieścia lat temu.
Kariera Michaela Keatona składa się z samych zmiennych, a jedyną jej stałą cechą jest pewność, że amerykański aktor zdoła nas jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć swoimi decyzjami. Zasłużył na to, stał się bowiem najlepszym możliwym dowodem, że jak się chce i kocha się to, co się robi, to można wygrać nawet z szufladkującą wszystko i wszystkich hollywoodzką Fabryką Snów.