"Dostajemy pięścią między oczy". Widzieliśmy film "Kler"

Po seansie „Kleru” nie da się stwierdzić, czy Smarzowski jest gorliwym katolikiem czy zaciekłym antyklerykałem. Jego film jest wyważony, niezależny i głęboko ludzki. Naświetla grzechy Kościoła bez taryfy ulgowej. Ale chociaż dostajemy pięścią między oczy, to twórca nie przekreśla ulegających słabościom księży. To opowieść człowieka o człowieku.

"Dostajemy pięścią między oczy". Widzieliśmy film "Kler"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Artur Zaborski

14.09.2018 | aktual.: 14.09.2018 19:44

Oglądamy perypetie trójki kapłanów. Lisowskiemu (Jacek Braciak)
marzy się posługa w Rzymie - świetne są sceny, gdy pod pretekstem szlifowania języka po włosku komentuje dziejące się wydarzenia. Trybusowi (Robert Więckiewicz)
dokucza na wsi samotność, którą - jak wiadomo - najłatwiej zagłuszyć butelką albo romansem. Kukuła (Arkadiusz Jakubik)
z kolei to facet po przejściach, do którego powracają duchy przeszłości. Żaden z nich nie jest jednoznacznie dobry ani jednoznacznie zły, każdy ma swoje za uszami, ale stanowią osobne, skomplikowane przypadki. Ich przewinienia nie zawsze są efektem złej woli. Reżyser tym samym okazuje miłosierdzie i zamiast rzucać kamieniami w grzeszników, zdobywa się na empatię. Daje im prawo do odkupienia win, a przynajmniej do spróbowania. Nie, nie jest dla ich występków tolerancyjny, ale nie ogranicza się do napiętnowania. Zamiast iść na łatwiznę pokazuje, że owieczki też nie są bez winy i do rozbestwienia swoich pasterzy często same się przyczyniają. I to jeden z najciekawszych wątków „Kleru”.

Małe grzeszki księży, które wdarły się w codzienność wiernych tak mocno, że stały się powszechnie akceptowane, reżyser przedstawia w swoim stylu, a więc z użyciem hiperboli i czarnego humoru. Bohaterowie w sutannach są ludzcy, więc nic co ludzkie im obce nie jest ani w myśli, ani w słowie, ani w uczynku. Sceny rodzajowe z ich codzienności są momentami szalenie zabawne, ale nigdy nie mają na celu ośmieszyć ich ani Kościoła. Komizm bierze się z nerwów albo z głupoty. Bo filmowi księża mają różne temperamenty i różny poziom IQ. Jednych charakteryzuje spryt rekinów finansjery i są w stanie wykaraskać się z tarapatów bez szkody, inni są w gorącej wodzie kąpani i jak widzą, że coś nie idzie po ich myśli, dają temu wyraz w postaci na przykład wiązanki wulgaryzmów.

Jedno jednak ich łączy: na co dzień bardzo mocno troszczą się o sprawy materialne. Jeśli spodziewaliście się, że u Smarzowskiego księża będą przechodzić kryzys wiary albo tożsamości lub że będą odganiać diabła, gdy przez czterdzieści dni poszczą na pustyni, to pomyliliście adresy. Kiedy trzeba wynegocjować cenę pochówku od ubogiej rodziny („Na rynny w parafii pójdzie”), nikt nie ma czasu na zajmowanie się sprawami ducha. Ta i kilka innych scen siadających naprzeciwko siebie proboszcza i wiernych są lustrzanym odbiciem rzeczywistości i zmuszają do zadania pytania o to, dlaczego wciąż gramy w grę pogrzebów, ślubów, chrzcin czy komunii i gdy ksiądz mówi: „Co łaska”, to pytamy: „Czyli ile?”. Kto tutaj traktuje obrządek religijny jak usługę - petenci czy wykonawcy?

Dobrze, że ten film powstał akurat teraz, kiedy dyskusja o Kościele jest tak spolaryzowana, bo Smarzowski pokazuje, że o klerze można mówić nie z pozycji klęczek ani nie z góry, a także bez opowiadania się po żadnej ze stron politycznego sporu. Dlatego budzący histerię wątek pedofilii, który bynajmniej nie jest głównym tematem, wybrzmiewa z taką mocą. Sceny pomiędzy księżmi-gwałcicielami a ich małoletnimi ofiarami są porażające, mocne, niewygodne, nakręcone z całą brutalnością, ale nie da się ich wykorzystać ani do nagonki na Kościół, ani do jego wybielania. Reżyser pozostaje niezależny do końca, charakteryzuje go żelazna dyscyplina, nigdy nie pozwala sobie na zbyt emocjonalny ton ani przesadę, nie ładuje wszystkich do jednego worka. Zmusza nas, byśmy poprzez silne zindywidualizowanie bohaterów, koncertowo napisanych (każdy ma swój sposób mówienia, dialogi są na najwyższym poziomie) i koncertowo zagranych przez trio Więckiewicz-Jakubik-Braciak, patrzyli na sprawę, na człowieka, a nie na grupę, którą reprezentują. Trzeba wielkiej świadomości, żeby tak poprowadzić narrację, by ustrzec się podobnych uwikłań, a także ustępstw czy przymilania się widzowi, a jednocześnie pozostać wiernym swojemu autorskiemu stylowi.

Wydarzenia nie są podporządkowane żadnej tezie ani ocenie bohaterów, tylko spójności opowieści. Klimat budowany jest klasycznie, a nie sensacyjnie - to nie zaglądanie bohaterom pod sutanny wywołuje napięcie, tylko zdjęcia, scenografia i gra aktorska. Szpitale, plebanie, mieszkania wiernych są jak zwykle u Smarzowskiego obskurne - tynk odpada ze ścian, kolory dawno wyblakły, a łazienki zamknąłby każdy sanepid. To robi swoje, tak samo jak to, że patrzymy na to wszystko nie tylko okiem klasycznej kamery, ale jak w poprzednich dokonaniach reżysera także przez smartfony i kamery przemysłowe. Bo „Kler” jest naturalnym następstwem tamtych filmów, koresponduje z nimi - to po prostu nic innego jak kolejna opowieść o Polsce, w której grzech zbiera gęsto swoje żniwo. Jeśli „Róża” była filmem o miłości, a „Wołyń” o złu, to „Kler” jest o grzechu właśnie. Smarzowski pokazuje, że wobec niego wszyscy jesteśmy równi i że wszyscy zasługujemy na szansę odkupienia, niezależnie od tego, czy - jak w „Drogówce” - nosimy policyjny mundur, czy sutannę. I przypomina, że one mogą stać się więzieniem i naznaczeniem - w „Klerze” sutanna jest nie tyle deklaracją wiary w Boga, co deklaracją wiary w system, który jest w stanie uratować z opałów, jak i skutecznie pogrążyć. Ten system szwankuje, ale nikomu nie pali się, by go naprawiać. Jeden z księży spróbuje. Jeśli widzieliście chociaż jeden film Smarzowskiego, możecie gdybać, jak ta próba się skończy.

8/10

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1389)