Helena Bonham Carter: "Książę Harry nigdy nie uwolni się od rodziny królewskiej"
Helena Bonham Carter zagrała księżniczkę Małgorzatę w serialu "The Crown" Netfliksa. W rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek opowiada, co łączy ją z bohaterką, dlaczego Wielka Brytania potrzebuje monarchii i co sądzi o decyzji Harry'ego i Meghan.
Yola Czaderska-Hayek: Niedawno premierę miał czwarty sezon serialu "The Crown", w którym grasz księżniczkę Małgorzatę. Przyznam szczerze: dotąd sądziłam, że historia brytyjskiej rodziny królewskiej jest mi dość dobrze znana, ale teraz zdaję sobie sprawę, jak niewiele w istocie wiedziałam. Przypuszczam, że ty, choćby dlatego, że jesteś z Wielkiej Brytanii, wiesz o wiele więcej…
Helena Bonham Carter: Nie, dla mnie też mnóstwo rzeczy było zaskoczeniem. Podziwiam to, jak wiele informacji udało się wygrzebać Peterowi [Morganowi, twórcy serialu – Y. Cz.-H.] i jego ekipie. Nie miałam pojęcia, do jakiego stopnia członkowie rodziny królewskiej byli zależni od swoich doradców – "wąsatych mężczyzn", jak nazywała ich Małgorzata – którzy tak naprawdę wprawiali całą machinę w ruch. W istocie wszyscy książęta i księżniczki w bardzo niewielkim stopniu mogli decydować o sobie. Całe ich życie podporządkowane było sztywnej etykiecie, która nie zmieniła się od stuleci. Niemal bez przerwy dowiadywałam się czegoś nowego.
Jak wyglądały twoje przygotowania do roli? Studiowałaś jej biografię czy ograniczyłaś się tylko do scenariusza?
Aktor dostaje scenariusz i jego zadaniem jest obdarzenie postaci życiem. W takim sensie, że gdy na przykład bohaterka wygłasza jakąś kwestię, dla widzów musi być oczywiste, że w tej konkretnej sytuacji, w tych warunkach ta osoba zachowałaby się właśnie w taki sposób i powiedziała te właśnie słowa. Dlatego poświęciłam od cholery czasu na studiowanie biografii Małgorzaty, a także wspomnień osób, które ją znały i podziwiały. Najtrudniej było uchwycić to, jaka Małgorzata była prywatnie, z dala od oficjalnych wystąpień. Długo nie mogłam się do niej dostroić. Czułam się jak kolekcjoner motyli, który biegnie z siatką za jakimś wyjątkowo cennym okazem i za nic nie może go złapać, bo ten bez przerwy mu umyka. Ale tu z pomocą przyszedł mi scenariusz – gdy miałam wątpliwości, po prostu opierałam się na tekście, w którym udało się fantastycznie oddać inteligencję i dowcip księżniczki Małgorzaty.
"The Crown": Czwarty sezon hitu Netfliksa to popis majstersztyku kostiumografki!
Twoja bohaterka istotnie słynęła z ciętego języka i spontanicznego sposobu bycia. Czy te cechy są ci bliskie?
Och, tak. Sama zazwyczaj też mówię, co myślę. Na szczęście nie należę do rodziny królewskiej, bo chyba bym się tam udusiła. Ich życie, jak już wspominałam, było od początku do końca podyktowane przez cały zestaw sztywnych reguł, w którym nie było miejsca na spontaniczność. Ale Małgorzata wbrew temu walczyła, by pozostać sobą. Z punktu widzenia dworskiej etykiety była to potężna wada. Nieraz oskarżano ją o brak ogłady, ale dla niej, jak sądzę, niewyparzony język stanowił swego rodzaju wyzwolenie z krępujących ją więzów. Wydaje mi się, że poza tym Małgorzata była wprost niewiarygodnie znudzona swoim życiem i potrzebowała odrobiny rozrywki. Potrafiła jednak w jednej chwili przełączyć się w tryb dworski, pełen powagi i dostojeństwa. Była wyjątkowo trudna w bezpośrednim kontakcie, bo nigdy nie było wiadomo, czego się po niej spodziewać. Zawsze potrafiła czymś zaskoczyć. Tego rodzaju postać to dla aktorki czysta przyjemność do zagrania, ale w prawdziwym życiu pewnie nie wytrzymałabym z kimś takim nawet pięciu minut…
Co do mnie, też mam skłonność do nadmiernej szczerości, nawet w wywiadach. Czasem mówię za dużo. A potem czytam własne wypowiedzi i zastanawiam się, co ja najlepszego wygadywałam – zwłaszcza jeśli dotyczy to innych osób. Mam wtedy poczucie, że zachowałam się obcesowo i zrobiłam im przykrość. Ale życie jest zbyt ciekawe, by móc pozwolić sobie na nieszczerość. Poza tym ja naprawdę lubię rozmawiać z ludźmi. Tylko zapominam, że kiedy rozmawiam, powiedzmy, z Tobą czy kimś z Twoich kolegów po fachu, moje słowa docierają także do mnóstwa innych osób. Dlatego powinnam bardziej uważać na to, co mówię… No popatrz, znowu mnie poniosło i zaczęłam paplać!
Księżniczka Małgorzata, jak na osobę, której życie ułożyło się tak nieszczęśliwie, odznaczała się wyjątkowym poczuciem humoru. To dość zaskakująca cecha.
Wszystkim się wydaje, że Małgorzata to bohaterka tragiczna, której całe życie sprowadzało się do cierpienia. Nie odnoszę takiego wrażenia. Z tego, co zdołałam się o niej dowiedzieć, była to osoba jak najdalsza od użalania się nad sobą. Nie miała do nikogo żalu, nie uważała się za pokrzywdzoną przez los. Wręcz przeciwnie, dumnie nosiła głowę wysoko. I naprawdę lubiła się śmiać. Miałam okazję poznać kilka jej pokojówek, z którymi autentycznie się zaprzyjaźniła. Uwielbiała spędzać z nimi czas, a one przyznały w rozmowie ze mną, że nigdzie nie miały tyle okazji do szczerego śmiechu, ile w towarzystwie Małgorzaty. Miała wyjątkowy dar przełamywania lodów. Wbrew temu, co się o niej mówi, nie spędziła całego życia w izolacji. Utrzymywała też bardzo dobry kontakt ze swoją siostrą, wielokrotnie razem żartowały podczas wspólnych spotkań. To nie była żadna wierzba płacząca, zbyt wiele w niej było radości życia.
Mimo to zmagała się z licznymi nałogami, miała za sobą próbę samobójczą… Czy Twoim zdaniem wynika to ze zniszczonych szans na małżeństwo z Peterem Townsendem? Gdyby udało się zalegalizować ten związek, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej?
Nie sądzę. Nie analizowałam tego etapu życia Małgorzaty aż tak dokładnie – przejęłam jej rolę, kiedy romans z Townsendem był już dla niej przeszłością. Ale z tego, co o niej wiem, raczej nie żyła przeszłością. Poza tym nie wydaje mi się, żeby to była najlepiej dobrana para. Townsend był sporo starszy od niej, do tego niezbyt bogaty, a Małgorzata przywykła do życia w luksusie. Gdyby za niego wyszła, musiałaby zrezygnować z wielu przyzwyczajeń. Ale cóż… to była jej pierwsza miłość. Tragiczny splot okoliczności sprawił, że w młodym wieku straciła ojca. Być może zakochała się w Townsendzie dlatego, że jej ojciec bardzo go lubił?… Nie sprowadzałabym wszystkich nieszczęść, jakie ją spotkały, wyłącznie do straty ukochanego mężczyzny. Według mnie o wiele silniejszym ciosem, który naznaczył ją na zawsze, była strata ukochanego ojca.
Wiem, że jesteś bardzo wyczulona na kwestie związane z modą. Czy miałaś jakikolwiek wpływ na to, co nosiła Twoja bohaterka?
Bardzo niewielki. Jak już mówiłam, członków rodziny królewskiej ogranicza szereg zasad. Nie można sobie pozwolić na ekstrawagancję. Do tego jeszcze Amy Roberts, która zajmowała się w serialu kostiumami, to wyjątkowo stanowcza osoba i w rozmowie z nią bardzo trudno postawić na swoim. Za każdym razem, gdy zgłaszałam jakieś uwagi na temat strojów bohaterki, Amy kazała mi być cicho i włożyć to, co dla mnie przygotowała. Z początku było to trochę frustrujące, ale potem uświadomiłam sobie, że moja bohaterka znajdowała się w podobnej sytuacji. Ona również była zmuszona nosić kostiumy, w których nie czuła się sobą. Dopiero w domowym zaciszu mogła sobie pozwolić na powłóczyste stroje w intensywnych barwach, które wyrażały jej osobowość. Natomiast podczas publicznych wystąpień nosiła, jak by to powiedzieć, odzież służbową. To był swego rodzaju mundur, dzięki któremu można ją było rozpoznać nawet z daleka.
Do tego jeszcze dochodzi dodatkowa sprawa: kostiumy w serialu musiały stanowić czytelną wskazówkę, w jakiej epoce rozgrywa się akcja. "The Crown" to dramat historyczny oparty na faktach, dlatego należało jak najwierniej odwzorować stroje głównych postaci. Muszę przyznać, że pod tym względem nasi specjaliści od kostiumów naprawdę przeszli samych siebie. Niestety, to oznaczało, że czasem trzeba było włożyć na siebie coś, na co człowiek nie miałby ochoty nawet spojrzeć. Na przykład plisowane spódnice. Raz nawet doszło do awantury na planie, bo za nic na świecie nie chciałam się w to ubrać. Nienawidzę plisowanych spódnic, wyglądam w nich źle, a do tego jeszcze optycznie poszerzają biodra. Coś okropnego. Błagałam, żeby nie kazali mi tego zakładać, ale… Cóż, skończyło się jak zawsze. Usłyszałam, że mam być cicho i iść na plan w plisach.
Wspominałaś kilka razy, że członkowie rodziny królewskiej wiodą życie podyktowane sztywnymi regułami. Jak w takim razie ocenisz decyzję księcia Harry'ego, który postanowił zawalczyć o swoją wolność, porzucając pałac?
Ojej, wolałabym się na ten temat nie wypowiadać, bo pewnie jak zwykle powiem zbyt wiele, a potem moje słowa zostaną wyrwane z kontekstu. To jego osobista decyzja i mam nadzieję, że jest szczęśliwy. Mam nadzieję, że czeka go wspaniałe życie. Niestety, zdaję sobie również sprawę, że bez względu na to, co się stanie, on zawsze już będzie "księciem Harrym". Nigdy nie uwolni się od rodziny królewskiej. Od tego nie da się uciec, ale życzę im obojgu z całego serca, by sami mogli decydować o swoim życiu. Problem w tym, że jeśli marzyli o spokoju z dala od obiektywów i fleszy, to chyba osiągnęli efekt odwrotny do zamierzonego. Teraz gdy zdobyli się na spektakularny i w jakimś sensie niezwykle odważny wyczyn, będą pod obserwacją mediów do końca swoich dni. Skomplikowana sprawa.
Z wielu stron dobiegają dziś głosy, że monarchia w obecnych czasach jest już przeżytkiem, reliktem przeszłości, który dawno już stracił rację bytu. A jakie jest Twoje zdanie?
Wydaje mi się, że monarchia zachowa rację bytu, jeżeli spróbuje iść z duchem czasu – czyli, inaczej mówiąc, będzie aktualizować się jak aplikacja w telefonie. Sądzę, że w tej chwili jest ona krajowi bardzo potrzebna. Sama instytucja tronu królewskiego nadaje obywatelom poczucie tożsamości, identyfikacji, co w obecnych czasach, zważywszy na wszystkie kryzysy i zawirowania ostatnich lat, jest nie do przecenienia. Kraj rozpada się na naszych oczach. Szkocja, Anglia, Walia – każdy chce rządzić się własnymi prawami. Boję się tego, co przyniesie przyszłość. Kiedy królowa umrze, jeśli to w ogóle możliwe (śmiech), czeka nas potężny wstrząs. Nawet ci, którzy dzisiaj uważają się za antymonarchistów, będą musieli docenić, jak wiele stabilności zapewniała sama jej obecność. Nie mam pojęcia, co się stanie z naszym krajem – czy w ogóle będzie go można jeszcze nazwać Zjednoczonym Królestwem. Trudno cokolwiek przewidywać, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy nie wiadomo nawet, co przyniesie jutro. Ale jeśli człowiek sobie uświadomi, że królowa przeżyła rządy trzynastu – czy ilu ich było? Sama już nie pamiętam – premierów, to ta ciągłość naprawdę robi wrażenie, choćby tylko z psychologicznego punktu widzenia. Gabinety tworzą się i upadają, ale na tronie wciąż siedzi ta sama osoba. Dlatego naprawdę nie lekceważyłabym monarchii jako instytucji i tego, co ona znaczy dla zwykłych ludzi. Bez niej byłoby znacznie gorzej.