Hollywoodzki błazen, czyli za co kochamy Bruce'a Willisa

Gdy w 1991 roku Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone i Bruce Willis promowali wspólny biznes - sieć ekskluzywnych restauracji Planet Hollywood - uchodzili za największe gwiazdy nie tylko kina akcji, ale też całego Hollywood. Świat stał u ich stóp, kariery nabierały rozpędu, a portfele puchły od nadmiaru gotówki. Dziś, gdy słynna sieciówka zdążyła już dwa razy zbankrutować, a wizerunek filmowego herosa uległ całkowitemu przewartościowaniu, na miano gwiazdy z prawdziwego zdarzenia zasługuje tylko jeden nich. Podczas gdy Schwarzenegger postawił na politykę, a Stallone na reżyserskie fanaberie, tylko Bruce'owi udało się utrzymać w aktorskim siodle. To właśnie jego angażuje się do największych superprodukcji, to z nim podpisuje się ekskluzywne kontrakty reklamowe. Dlaczego? Bo tylko on z rzeczonego tria jest aktorem z prawdziwego zdarzenia? Poniekąd.

Hollywoodzki błazen, czyli za co kochamy Bruce'a Willisa
Źródło zdjęć: © New Line Cinema

15.10.2010 11:35

Czasy się zmieniły; nikt nie chce już oglądać na ekranie spoconych bicepsów, ani tym bardziej wysłuchiwać bełkotliwych tyrad nabuzowanych macho-dupków. Liczy się ironia, dystans względem siebie i własnego wizerunku. Dlatego karierę robią dziś lubiący sobie podowcipkować Jason Statham czy Dwayne Johnson, a nie cierpiący na szczękościsk i przerost masy mięśniowej Steve Austin i Randy Couture. Dla tych ostatnich nadziei nie ma - miejsca na dolnych półkach wypożyczalni, gdzieś pomiędzy wątpliwej klasy przebojami Stevena Seagala i Dolpha Lundgrena, jest całkiem sporo. Jak się przed tym ustrzec? Jak pozostać na topie, a jednocześnie ku uciesze tłumów co miesiąc ratować świat przed zagładą?

Wydaje się, że najlepsze nauki Bruce pobrał od swej ówczesnej żony, Demi Moore. Gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych jej kariera uległa niespodziewanemu załamaniu, media zaczęły sugerować, że to z powodu jej aktorskich niedostatków i źle dobieranych scenariuszy. Wydaje się jednak, że prawda jest nieco mniej delikatna. Czy przypadkiem jest, że kryzys nadszedł gdy Moore w dwóch filmach z rzędu postanowiła poddać w wątpliwość swój największy atut - kobiecość? Artystyczną i aktorską mieliznę "Striptizu" i "G.I. Jane" trudno przemilczeć, ale to właśnie sposób w jaki ówczesna gwiazda się w nich zaprezentowała uznać wypada za naprawdę istotny. Publiczność jest bezlitosna. Gdy okazało się, że Moore fatalnie wygląda nago (sztuczne piersi, mięsiste uda, nienaturalny tyłek), a jednocześnie wyciska więcej pompek niż niejeden samiec, klamka zapadła. Przeciętny widz nie będzie przecież oglądać brzydkich i umięśnionych kobiet!

Podobna reguła tyczy się mężczyzn. Faceci na ekranie mają być zabawni i zdystansowani, nie wolno im... ...za to zanudzać, ani - o zgrozo! - wymądrzać się. Dlaczego publika przez lata, aż do jego przedwczesnej emerytury, znosiła tragiczny akcent i klocowate ruchy Arnolda, jednocześnie powoli skazując Stallone'a na zapomnienie? Bo ten pierwszy miał poczucie humoru. Cóż z tego, że większość z jego dowcipów w ogóle nie była śmieszna! Grunt, że w ogóle były! Schwarzenegger nigdy nie traktował siebie z przesadną powagą, znał swoje możliwości i starał się ich nie przeceniać. Willis poszedł jego śladem. Po serii śmiertelnie poważnych sensacyjniaków ("Ostatni sprawiedliwy", "Szakal", "Kod Merkury", "Armageddon") postanowił zluzować nieco swój ekranowy wizerunek. Zaczął z wykopem, od przebojowej komedii "Jak ugryźć 10 milionów" i gościnnego występu w "Przyjaciołach", gdzie zagrał restrykcyjnego ojca dziewczyny jednego z bohaterów.

Na ekranie zaistniał wtedy na nowo. Nagle wszyscy przypomnieli sobie, że kariera Willisa jako gwiazdy kina akcji jest czysto incydentalna, poniekąd wymuszona - w 1988 roku nikt nie liczył przecież, że średnio popularny aktor komediowy zaciągnie "Szklaną pułapkę" na sam szczyt box office'u. Niespodziewanie film zarobił wtedy 140 milionów dolarów na całym świecie, a Bruce'a obwołano nowym bogiem kina akcji. Recepta na sukces okazała się wyjątkowo banalna. Rolą zrzędliwego, ale nieustępliwego policjanta Johna McClane'a Willis zrewolucjonizował cały gatunek. Dał nam postać pełnokrwistą i bezczelną, a jednocześnie nieakceptującą przypisanej mu odgórnie funkcji zbawcy świata. Zamach, terroryści? Akurat teraz, kiedy on się relaksuje?! Kto inny, nawet uwzględniając niesławnego "Brudnego" Harry'ego Callahana, miałby tyle buty, by na poszarpanych kulami zwłokach bandziora zostawić wiadomość dla jego kolegów? Sweterki z napisem "Teraz mam karabin. Ho ho ho." były prawdziwym przebojem tamtego sezonu.

Co ciekawe, ironiczna strona osobowości Willisa została wówczas przez włodarzy Hollywoodu niemal zupełnie zignorowana. Film Johna McTiernana wspinał się w końcu na nowe wyżyny brutalności, czym znudzona rozmiękczonymi standardami ówczesnych blockbusterów publiczność... ...wydawała się być wyraźnie zachwycona. A, że stojący pośród całej tej zadymy aktor znany był wtedy przede wszystkim z kpiącego z detektywistycznych standardów serialu "Na wariackich papierach" i roli w komediowej "Randce w ciemno" Blake'a Edwardsa? Nieistotne. Bruce'owi wciśnięto karabin w dłonie i polecono szukać kolejnych bandziorów. Czy słusznie? Poniekąd. W kolejnych latach publiczność niechętnie oglądała go w komediowo-dramatycznym repertuarze, do którego zresztą Bruce wyraźnie nie miał szczęścia, wielbiąc za to forsowaną przez niego personę cynicznego twardziela w "Ostatnim skaucie", "Polu rażenia" czy sequelu "Szklanej pułapki".

Schody zaczęły się dopiero, gdy kolejne scenariusze przestały obfitować w komediowe akcenty. W takim "Armageddonie" Willis robił to, co przed laty Bill Murray w drugiej części "Pogromców duchów" - dobrą minę do złej gry. Stąd właśnie nagły i do dziś przez niego respektowany zwrot karierze - dobra zabawa kosztem powagi widowiska - który nie tylko lepiej przyjmowany jest przez publiczność i krytykę, ale i jemu samemu przynosi więcej frajdy. Wystarczy spojrzeć na notowania box office'u: "poważny" Willis ("16 przecznic", "Łzy słońca", "Surogaci") sprzedaje się znacznie gorzej niż ten "jajcarski" ("Zabójczy numer" czy najnowsze "Fujary na tropie"). Ciekawostką jest, że w większości ze swych niepoważnych ról, gwiazdor stawia na autoparodię. Zgrywa się z wizerunku twardziela, który mu przypisano, kokietuje swych wielbicieli, a nawet z odpowiednią nutą ironii grywa samego siebie w okazjonalnych epizodach (m.in. "Ocean's Twelve. Dogrywka", "Co jest grane?", "Gracz").

Czy taki rozwój kariery powinien nas zaskakiwać? Nie do końca. Mało kto dziś pamięta, ale na samym początku kariery Bruce dorabiał jako komik; swego czasu nagrał nawet płytę z pop-bluesowymi przebojami, którą reklamował za sprawą udawanego dokumentu, tzw. mockumentary, przedstawiającego go w trakcie różnych występów na żywo, m.in. podczas... festiwalu w Woodstock. Już wtedy Willis rozgryzł show business - zaistnieć w nim na dłużej mogą tylko gwiazdy o najdłuższym terminie przydatności do spożycia. Uroda przecież przemija, mięśnie w końcu wiotczeją, a i świata wiecznie zbawiać się nie da. Trzeba wypracować sobie taki system, by przekonać odbiorcę, że jest się mu potrzebnym. Jak to zrobić? Zabawiać, zabawiać i jeszcze raz zabawiać. I to właśnie robi Bruce. W wakacyjnym przeboju ocali nas przed terrorystami, w popularnym talk show trochę się powyzłośliwia, w reklamie zachwali smak polskiej wódki. I my to wszystko kupimy, bo Bruce to przecież "swój gość", człowiek wyluzowany, a przy tym wiarygodny. On nas nie
oszuka, nie wciśnie nam tandety. Czy kiedyś zawiódł? Nie, w końcu to Bruce!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)