Jakie tajemnice skrywał? Poruszające wyznanie Polańskiego
W dokumencie "Polański. Horowitz. Hometown" dochodzi do emocjonalnych zwierzeń i próby powrotu do miejsc, w których nic nie jest już takie samo. Jak wiele bolesnych doświadczeń Polański skrywał przez te wszystkie lata, dowiedzieli się twórcy filmu - Anna Kokoszka-Romer i Mateusz Kudła.
Karina Ochnik, WP: Współpracował z panem sam Roman Polański. Zaprzyjaźniliście się i to pan po raz pierwszy wspomniał Polańskiemu o szalonym pomyśle dwójki młodych dziennikarzy — Mateusza Kudły i Anny Kokoszki-Romer. Jak pan myśli, dlaczego tak znany twórca zdecydował się dać szansę właśnie im?
Jan Olszewski: To nie jest po prostu dwójka dziennikarzy — to są ludzie z nieprawdopodobną pasją. Zanim powstał w ogóle pomysł na film, oni tę pasję stale i intensywnie pielęgnowali. Ania stworzyła pracę magisterską poświęconą życiu Polańskiego, a Mateusz dzięki swemu talentowi detektywistyczno — historycznemu dokonał odkryć, które bardzo poruszyły Romana. Zresztą również w trakcie powstawania filmu nieustannie odkrywali coraz to nowe, dotąd nieznane nikomu fakty z życia Polańskiego i Horowitza.
Słyszałam o pewnej katastrofie lotniczej, o której mowa w filmie… Wielu ją głośno kwestionowało.
Anna Kokoszka-Romer: Przygotowanie do tego filmu nauczyło nas, że jeżeli chodzi o historię, to trzeba Polańskiemu ufać zawsze. To jest niesamowite, ile osób zarzucało mu w tej kwestii konfabulację. Każdy z zarzutów weryfikowaliśmy — okazywało się, że zawsze miał rację.
Mateusz Kudła: Ja już wtedy intuicyjnie czułem, że mówił prawdę. We wszystkich wywiadach nawet w latach 70. zawsze opowiadał historię bombowca dokładnie tak samo. Nie wiedział jednak, jaki to był rodzaj maszyny. Ludzie zarzucali mu, że w ogóle nie mogły tamtędy latać samoloty, a my postanowiliśmy to dokładnie sprawdzić. Faktycznie — okazało się, że jako dziecko był świadkiem katastrofy amerykańskiego samolotu. Udało nam się nawet zidentyfikować ów bombowiec. Mało tego, pan Zygmunt Kraus — właściciel polsko-amerykańskiego Muzeum "Hell’s Angel" w Wadowicach — przekazał nam fragment tego samolotu, byśmy Polańskiemu symbolicznie wręczyli to, co sam dostrzegł ponad 70 lat temu.
Odszukaliście też wnuka kobiety, którą Polański darzył szczególnym uczuciem.
M.K: Przed rozpoczęciem pracy nad filmem nie zdradziliśmy wszystkiego. Chcieliśmy zaskoczyć Polańskiego, jako że dla nas samych to było niemałe odkrycie. Co dopiero musiał czuć Stanisław Buchała... żyje sobie spokojnie i nagle dostaje wezwanie do urzędu miasta. Idzie tam i słyszy, że chcą się z nim skontaktować jacyś filmowcy. Co więcej, dowiaduje się też, że jego babcia uratowała podczas wojny chłopca żydowskiego pochodzenia, a tym Żydem jest właśnie Roman Polański.
To historia niczym… z filmu.
M.K: Buchała też nas zaskoczył. Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, wyciągnął jakieś "zawiniątko" z kieszeni kurtki. Były tam czarno-białe fotografie, a na nich kobieta, którą wzruszony Polański od razu rozpoznał. Tą postacią była właśnie Stefania Buchała.
A.K.R: Kobieta, która kochała, dzieci, przyrodę, życie... Dała małemu Romanowi mnóstwo miłości, a przede wszystkim opiekę. Uratowała go.
Zaczynam rozumieć potencjał, który dostrzegł mecenas Olszewski, skoro w swoim imieniu zgodził się skontaktować was z Polańskim.
J.O: Ania z Mateuszem mnie zainspirowali, żeby ten temat "pociągnąć". Ja oczywiście się broniłem. "Ależ skąd, w ogóle nie ma takiej opcji" - mówiłem im. Sam z Polańskim nie byłem jeszcze wtedy zaprzyjaźniony tak, jak jestem obecnie, już nie mówiąc o tym, że z Anią i Mateuszem praktycznie się wtedy nie znaliśmy! Mieliśmy kontakt na zasadzie dziennikarz i adwokat Polańskiego.
A jednak stało się - Polański postawił na młodych, nieznanych dotąd szerokiej publiczności twórców.
Gabriela Olszewska: Poczuł się z nimi bezpiecznie.
J.O: On jest otoczony ludźmi, którzy zawsze mają do niego jakiś interes. Często jest tam jakieś drugie dno. Jest z reguły nieufny do ludzi. Ania i Mateusz nie są skomercjalizowani — to jest ogromna siła. Właśnie między innymi dlatego zarówno Polański jak i Horowitz tak otworzyli się w ich filmie.
Jak więc sprawiliście, że Roman Polański i Ryszard Horowitz powrócili przy was do świata wspomnień?
M.K: Nie ma na to jednej odpowiedzi. W trakcie całego procesu powstawania filmu byliśmy bardzo subtelni — nie zadawaliśmy pytań wprost.
A.K.R: Musieliśmy wykorzystać miejsca, rzeczy, które mogliśmy zaprezentować, pokazać tak, by powoli budzić pewne wspomnienia, o których być może przy innej okazji by nie opowiedzieli.
J.O: Tego nie dałoby się zrobić w inny sposób. Oni nigdy nie opowiedzieliby o swoich doświadczeniach w taki sposób, jak to widać na filmie, gdyby podszedł do nich jakiś redaktor z mikrofonem i zadawał im pytania. Zresztą Polański ogólnie nastawiony jest do dziennikarzy negatywnie. Oni nie mają do niego żadnego dostępu. Pamiętam moją zagwozdkę: jak wytłumaczyć Romanowi, że twórcami dokumentu mają być dziennikarze, którzy nie zrobiliby go w sposób komercyjny i chamski.
Osiągnęliście sukces. Każdy, kto go doświadczył, wie, że droga do wyznaczonego celu bywa, a może zawsze jest trudna.
A.K.R: To wszystko, co zobaczył w nas najpierw Jan, potem Roman i Ryszard, to wszystko, o czym powiedzieliśmy — że byliśmy "świeży", prawdziwi, to działało na naszą korzyść w przypadku kontaktu i zaufania. Działało natomiast na naszą absolutną niekorzyść w kwestiach produkcyjnych. Nikt nam nie wierzył... po pierwsze, że zrobimy ten film, potem, że mamy z Polańskim kontakt, że przyleciał i jest z nami na planie, nawet jak już mieliśmy nagranie - 30 godzin tzw. surówki.
Krytyka ze strony środowiska filmowego - brzmi znajomo?
A.K.R: Tak, a każda opinia ekspertów dotyczyła jakichś zarzutów i każda bolała, bo nie odnosiła się w żaden merytoryczny sposób do tego, że mamy coś, czego nie ma nikt inny, czyli zgodę Pana Romana na wystąpienie w tym filmie.
Jakie zarzuty padały?
A.K.R: Zarzucano nam głównie brak wykształcenia filmowego i telewizyjne doświadczenie. Co więcej, żadna z instytucji powołanych do wsparcia produkcji filmowych nie chciała nam pomóc. Za to my wierzyliśmy, że się uda! Wydaliśmy swoje pieniądze, wzięliśmy kredyt, który cały czas spłacamy, a oni i tak ciągle swoje, że "dzieciaki z telewizji".
J.O: Tych momentów frustracji, kiedy musieliśmy się wzajemnie wspierać, było mnóstwo. Byliśmy absolutnie przekonani, że mamy coś wyjątkowego i wartościowego, że nie będzie żadnego problemu, by ludzi z branży tym zainteresować... Z obstrukcją stron spotykaliśmy się jednak na każdym kroku. Jeździliśmy wspólnie w przeróżne miejsca — rozmawiając, próbując zainteresować... będąc absolutnie przekonanymi, że z takim "produktem" przecież nie powinno być żadnego problemu, a tam — ściana.
Premiera "Polański. Horowitz. Hometown" już za wami.
M.K: To, co nam najbardziej pomogło doprowadzić do tego momentu, to była tak naprawdę wytrwałość. Całe szczęście publiczność jest za nami.
G:O: Tym mocno wątpiącym i krytykującym osobom z branży filmowej zadałabym takie pytanie: Czy twierdzicie, że ktoś z takim doświadczeniem jak Polański czy Horowitz, oddałby się w ręce tak zwanych "wilczątek"?
A.K.R: Najważniejszych — czyli widzów — mamy po swojej stronie.