Karolina Szymczak o roli w "Babilonie". "Przyjęli mnie, jakbym była jedną z nich"
Karolina Szymczak w najnowszym filmie Damiene'a Chazelle'a zagrała epizodyczną rolę u boku Brada Pitta. W rozmowie z Wirtualną Polską mówi o kontrowersjach wokół "Babilonu", o tym, jak pandemia wpłynęła na pracę aktorów, a także o sukcesach swojego męża Piotra Adamczyka.
Karolina Stankiewicz, Wirtualna Polska: Zagrałaś u Damiene'a Chazelle'a. Jak to się stało, że dostałaś rolę w "Babilonie"?
Karolina Szymczak: Wygrałam casting, do którego zgłosiła mnie moja agencja z Los Angeles. Wiedziałam, że chodzi o film Damiena Chazelle'a. Śledzę tego reżysera od jego pierwszego projektu i uwielbiam wszystkie jego produkcje. Na początku w obsadzie byli m.in. Emma Stone, Brad Pitt i Tobey Maguire. Te nazwiska sprawiły, że poczułam, że jest to naprawdę ważny casting.
A wyglądał on tak, że nagrałam self-tape, wysłałam, nie było odzewu, więc o tym zapomniałam. Później się okazało, że nie odzywali się, bo pandemia pokrzyżowała im plany. Powiedzieli mi, że od początku wiedzieli, że tę rolę zagram ja, tylko nie mieli pewności, czy w ogóle ten film powstanie, dlatego odezwali się do mnie dopiero po roku. To było bardzo miłe zaskoczenie. Choć mój pierwszy casting się spodobał, poprosili mnie o nagranie jeszcze jednego tym razem po węgiersku.
Znasz węgierski?
Nie! Jak o tym mówiłam ludziom, to każdy stwierdzał, że to jest chyba najtrudniejszy język na świecie. Oprócz brzydkiego słowa na "k..." i słowa "szabla" nic innego nie jestem w stanie zrozumieć. Natomiast ciekawe jest to, że jak już się nauczysz węgierskiego alfabetu, to okazuje się, że czytanie w tym języku jest stosunkowo łatwe, ponieważ oni dokładnie tak samą piszą, jak czytają.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przeszłaś jakiś ekspresowy kurs węgierskiego?
Bardzo ekspresowy. Pomogła mi różnica czasu. Gdy dowiedziałam się, że muszę nagrać self-tape po węgiersku, byłam w Atlancie, gdzie mój mąż Piotr kręcił serial Marvela. W Budapeszcie był wtedy dzień, więc ja swojej nocy mogłam ćwiczyć wymowę z Węgierką. Poprosiłam o pomoc młodą dziewczynę, która mieszkała z rodzicami.
Ja w tym filmie strasznie przeklinam po węgiersku, więc jak ona mnie tego wszystkiego uczyła, to jej tato w końcu wpadł do pokoju i powiedział: "Dziecko! Czego ty uczysz tą panią, przecież to wstyd!". Dziewczyna mi pomogła, ale ostatecznie zrezygnowała z uczenia mnie.
Wiemy, że postać, w którą wcielasz się w filmie, mówi po węgiersku. Czy możesz powiedzieć coś jeszcze na jej temat?
Ta rola jest bardzo malutka. Ale jest inspirowana prawdziwą postacią, węgierską aktorką kina niemego. W filmie nazywam się Olga Putti. Dostałam wycinki o pierwowzorze tej bohaterki, dostałam jej zdjęcia, wiedziałam, jak wyglądała. Zostałam też poddana pewnej transformacji do filmu, bo ucharakteryzowano mnie tak, bym ją przypominała. Mam czarnego krótkiego boba i zafarbowane brwi i rzęsy na czarno. To była kobieta, która miała wybuchowy temperament, często wszczynała awantury, a jej partner raz ją wyrzucił przez okno. Ta moja postać też jest bardzo ekspresyjna, ale cały film jest bardzo dziki, więc temperament Olgi się w niego bardzo wpasowuje.
Na planie pracowałaś z Bradem Pittem. Jak się z tym czułaś?
Moja rola jest tak mała, że trudno się nią chwalić. Ale moim największym osobistym sukcesem w tym wszystkim jest to, że miałam szansę pracować przy tej roli właśnie z Bradem Pittem. Myślę, że to jest marzenie każdego aktora, aby móc z nim pracować. To jest ikona kina. Obserwowanie go w pracy, próby z nim, to jest coś niesamowitego.
Gdy gra, używa wszystkiego, co ma wokół siebie. Ja się bardziej skupiam na tym, jak gram i co mam powiedzieć, więc dla mnie to też była ciekawa lekcja, że można wykorzystywać przestrzeń wokół siebie. Nie spodziewałam się też tego, że będzie taki otwarty. Wydawało mi się, że gwiazdy wielkiego formatu są niedostępne. Że może są na takim poziomie, że niekoniecznie chcą z innymi aktorami tak dobrze współpracować. Że noszą głowę nieco wyżej. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie.
Co z pozostałymi członkami obsady?
Pomijając Brada Pitta, który był bardzo otwarty na mnie i na pracę ze mną, to zaskoczyła mnie ogromnie kobieca energia, która była na tym planie. Nie miałam scen z Margot Robbie, ale poznałyśmy się, miałyśmy ze sobą próby kamery. Była ciepła, otwarta, wspierająca. Olivia Wilde, Katherine Waterston – one mnie przyjęły tak, jakbym była jedną z nich, nie dały mi w ani jednej sekundzie odczuć, że jestem na innym poziomie niż one. To było wyjątkowe.
Czy myślisz, że to kwestia otwartości Amerykanów? Czy w Polsce jest inaczej?
Zasiedziałam się w tych Stanach i muszę przyznać, że teraz po powrocie do Polski jest inaczej. Idę z uśmiechem na twarzy przez miasto, a ludzie w Polsce są chyba trochę smutniejsi. Pokazują to też statystyki dotyczące depresji. To jest bardzo przykre. Rzeczywiście w Stanach jest inaczej, przynajmniej w Kalifornii. Nawet jeśli ten uśmiech to jest maska, którą wkładają, to czasem ta maska może komuś poprawić humor. Jak ktoś się do nas uśmiechnie, powie nam jakiś komplement, to czasami ten jeden mały komplement może zmienić nasz dzień, dodać nam pozytywnej energii. To bardzo piękny zwyczaj, który myślę, że dobrze by się sprawdził również u nas w Polsce.
"Babilon" jest przyjmowany inaczej niż poprzednie filmy Chazelle'a. Zbiera mieszane recenzje, da się wyczuć w nich pewną konsternację. Jak ty odbierasz ten film?
Takiego Damiene'a Chazelle'a jeszcze nikt nie widział i pewnie się nie spodziewał. To jest na pewno kontrowersyjny film. Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, to wiedziałam, że ludzie będą go albo kochać, albo nienawidzić. Jest bardzo intensywny i moim zdaniem nie jest do obejrzenia na raz. Ma dużo rzeczy do odkrycia, jest głęboki, ma wiele poziomów. Chazelle świetnie pokazuje, jak świat filmu jest uzależniający dla osób, które raz do niego wejdą. Jak łamią się kariery i jakie to jest bolesne dla aktorów.
Ale jest też druga strona – pokazuje, jak bardzo my tego kina potrzebujemy, jak pięknie przeżywamy wspólnie emocje. To jest niesamowity projekt na czasy popandemiczne, bo chciałoby się wrócić do tego stanu, kiedy sale kinowe były pełne. To jest też fantastyczny film dla ludzi, którzy pracują przy filmie, znajdą tam wiele tematycznych żartów. To jest zdecydowanie film o miłości do kina i widzów, którzy to kino kochają, na pewno porwie najbardziej.
Czy w Stanach pandemia mocno wpłynęła na branżę filmową?
Kilka dużych sieci kin zbankrutowało. To jest przerażające i przykre. Ale jeśli chodzi o aktorów i pracę, to my nie możemy narzekać, bo jest bardzo dużo platform streamingowych, które nas potrzebują. Można to też zaobserwować w Polsce. Wielu naszym aktorkom i aktorom udaje się dostać role za oceanem. To umożliwiły platformy VOD. Mam wrażenie, że one otworzyły oczy Amerykanom na to, że oni nie robią tych filmów tylko dla siebie, że aktor z akcentem też jest atutem.
Ogromną zmianą jest to, że Ana de Armas zagrała Marilyn Monroe. Jeszcze 10 lat temu to było nie do pomyślenia, aby dziewczyna z akcentem zagrała amerykańską ikonę filmu. To jest ogromny przełom. My, aktorzy, mamy teraz swoje czasy świetności. Ale jeśli chodzi o kina – niestety pandemia bardzo je osłabiła i to jest coś, co łamie mi serce, więc zachęcam, aby wracać do kin i przeżywać razem.
Myślę, że twoja decyzja o wyjeździe do Ameryki była odważna. Czy jest ci tam trudniej zdobywać role niż w Polsce?
W Polsce świat filmu jest bardzo hermetyczny i zamknięty, oparty na szkole aktorskiej i na teatrze. Mamy kompletnie inny styl. Przez co jest też bardzo wyjątkowy. W Hollywood nikt nigdy nie oczekiwał od aktora dyplomu, czy aby grał w teatrze. Dlatego jest mi trudno udowodnić komuś w Polsce, że ja też potrafię coś zagrać. Miałam kilka takich sytuacji, że niby wypadłam dobrze na castingu, ale wybrali tę dziewczynę, która miała szkołę. Zawsze chciałam też grać w języku angielskim. Stąd te Stany. Moim pierwszym filmem był "Herkules", więc trochę sobie otworzyłam marzenia na tamten plan. Choć wciąż marzę o rolach w Polsce. To mój dom, mój język, mój kraj.
Twój mąż, Piotr Adamczyk, też robi karierę w Stanach.
Mój mąż ma naprawdę mocne role. Ja gram epizod w "Babilonie", a on między innymi w "For All Mankind" gra świetną i mocną drugoplanową postać. Zazdroszczę mu jej i marzę o podobnej. Ma niesamowite przemiany w tym serialu, pięknie zbudowaną historię. Muszę się przyznać, że pierwszy raz patrzę na mojego męża jak na postać, a nie na kogoś, kogo znam, a to jest bardzo trudne zbudować tak rolę. Kilka razy popłakałam się na jego scenach w "For All Mankind". Bardzo polecam ten serial na Apple TV. Piotrek gra tam naprawdę fenomenalnie.
A z fajnych momentów to mieliśmy też taki czas w Stanach, kiedy musieliśmy się zastanawiać, kto tym razem weźmie samochód, bo oboje jechaliśmy na plan. To było naprawdę piękne.
Ile czasu trzeba poświęcić na castingi, żeby dostać rolę w Hollywood?
Marcin Dorociński idealnie opisał to na Instagramie. Chyba każdy, kto nagrywa self-tape'y do Stanów, mógłby się pod tym podpisać, że to są tysiące nagrań. Są takie castingi, na których z powiedzmy tysięcy aktorów jesteśmy wybrani do małej grupki, do ostatniego etapu, gdzie są już tylko dwie aktorki. Ja to przegrywam, ona wygrywa. Dla mnie to jest ogromny sukces, że w ogóle byłam w takiej zawężonej grupie, ale nikt inny o tym nie wie. Bo zawód aktora niestety w większości jest oparty na porażce. W tym zawodzie nie ma drugiego miejsca.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o prawdopodobnie najlepszym serialu 2023 roku (sic!), załamujemy ręce nad Złotymi Malinami i nominacjami do Oscarów, a także przeżywamy rozstanie Shakiry i Gerarda Pique. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.