Maciej Stuhr: Nie traktujmy wszystkich Rosjan tak samo
Aktor Maciej Stuhr o naszej narodowej zgodzie ponad podziałami w sprawie Ukrainy. - Cieszę się, że Jacek Kurski przyznał Wiktora Wołodymyrowi Zełenskiemu, co nie znaczy, że zapomniałem prezesowi TVP, jak tępą propagandą zniszczył mój kraj - mówi w rozmowie z WP.
Sebastian Łupak, WP: Był czas, że wyszydzano pana za to, że przyjął pan w domu uchodźców z Afganistanu czy Syrii. Teraz właściwie cała Polska poszła pana śladem – przyjęliśmy ponad 2 mln uchodźców z Ukrainy. Wychodzi na to, że miał pan od początku rację w tej sprawie.
Maciej Stuhr: Zawsze byłem pewien, że w każdym z nas drzemie dobro i chęć pomagania. Że jeśli spotkamy na swojej drodze kogoś, kto jest słabszy i potrzebuje naszej pomocy, by przeżyć, to prawie w każdym z nas odezwie się ta dobroć i chęć pomagania. I to się teraz dzieje.
Ale przez lata się nie działo. Rząd szczuł wręcz na uchodźców, strasząc nimi. Były opowieść Kaczyńskiego o zarazkach i pasożytach czy słynny filmik ministrów Błaszczaka i Kamińskiego…
Czasami nasze dobro może być zagłuszone przez różne czynniki zewnętrzne. I czasem te czynniki zewnętrzne decydują za nas. Należy się cieszyć, że tym razem nikt Polakom pomocy uchodźcom nie zabronił.
Wierzy pan w naszą nowo odkrytą jedność narodową?
Dobrze, że mówimy w sprawie Ukrainy jednym głosem i jesteśmy w miarę jednomyślni. Mogło być u nas inaczej – co pokazuje przykład Węgier. Jesteśmy trzy dni po wyborach i współczuję tym Węgrom, którzy nie chcieli Victora Orbana i którzy teraz muszą się za decyzję swoich rodaków wstydzić. To okropne uczucie – sam je doskonale znam.
Z drugiej strony nie może być tak, że temat uchodźców z Ukrainy przykrywa wszystkie poprzednie tematy.
Co ma pan na myśli?
My potrafimy zająć się naraz tylko jedną sprawą. Jak zajmujemy się wojną, to nie zajmujemy się aborcją i wyrokiem pseudo Trybunału Konstytucyjnego. Chwilę później zapominamy o aborcji i zajmujemy się COVID-em. Potem pojawia się podsłuchiwanie Pegasusem, a za chwilę Pegasusa wypierają uchodźcy.
A tymczasem poprzedni ważny temat nie zostaje wcale rozwiązany - jest otwarty i zawieszony.
Więc ja cieszę się, że Jacek Kurski połowę gali Wiktorów poświęcił Ukrainie. Wierzę w jego szlachetne intencje. Ale nie może też być tak, że skoro on daje Wiktora Wołodymyrowi Zełenskiemu, to ja zapomnę, jak prezes TVP i jego tępa propaganda zepsuły mój kraj. Nie zapomniałem.
Jak włączył się pan w pomoc uchodźcom z Ukrainy?
Użyczyliśmy już naszego domu dwóm rodzinom. Jedna była na parę dni, z drugą pożegnaliśmy się właśnie po trzech tygodniach wspólnego życia. Dziś ma do nas przyjechać kolejna rodzina. To dla nas niewiadoma – nie wiemy, co sobą reprezentują i w jakim są stanie. Przyjadą, otworzymy drzwi i przy pierwszej herbacie będziemy się poznawać.
Poza tym moja żona ma serce większe od Pałacu Kultury i dyżuruje często w punkcie recepcyjnym, gdzie przyjmowani są uchodźcy prosto z dworca. Do tego wymieniamy się na forach informacjami, komu potrzeba lekarstw, ubrań, materaców czy środków czystości. Kilka razy robiłem za kierowcę w takich przypadkach. Zamiast gapienia się w telewizor wybraliśmy aktywność.
Pewnie jest to huśtawka emocji: od radości po smutek, gdy słuchacie ich wojennych historii?
Potrzeba elementarnej delikatności, wyczucia i taktu, gdy rozmawia się z gośćmi z Ukrainy. Nie mamy jakiejś wielkiej wiedzy psychologicznej, ale akurat tak się złożyło, że te rodziny, którym dotąd pomogliśmy, dość szybko uciekły z Ukrainy, już po pierwszym czy drugim ostrzale.
Staramy się zapewnić im namiastkę normalnego domu, ze spokojem i ciepłem. Udało nam się znaleźć szkołę dla dzieci, a dla matki – Iry – pracę w zawodzie. Stanęli już na własnych nogach.
Są osoby, które mimo najlepszych chęci po kilku tygodniach przyznają, że nie dają rady mieszkać dłużej z uchodźcami, że to je po prostu przerosło emocjonalnie, nerwowo czy finansowo. Wstydzą się tego.
Zawsze trzeba mierzyć siły na zamiary. Sytuacja każdego może przerosnąć, jesteśmy tylko ludźmi.
Z moich doświadczeń wynika, że jedyne, czego należy się spodziewać, to aby niczego się nie spodziewać. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania. Jutro może zdarzyć się wszystko i życie pokaże, czy sobie z tym poradzimy.
Z drugiej strony, jeśli człowiek myśli: zacznę pomagać dopiero, jak będę na to gotowy, to nigdy pewnie nie zacznie pomagać, bo zawsze będzie się bał, że czemuś nie sprosta.
Najważniejsze, to pamiętać, że pomaganie to nie są zawody i nie ma lepszej bądź gorszej pomocy. Możemy komuś coś przewieźć samochodem, przelać parę groszy na fundację, zrobić kanapki i zanieść je do centrum pomocy. To wszystko się sumuje. Jeśli mamy chęć pomocy, są dziesiątki sposobów i nie wszyscy musimy przyjmować uchodźców pod swój dach.
Jak łączy pan pracę zawodową z tą pomocą?
Czasem, widzę to po sobie i po mojej żonie, to nas przerasta. Organizm daje znać, że mamy za dużo na naszych barkach. Mi też organizm dał o tym znać - złamałem właśnie nogę i przykuło mnie do łóżka na parę tygodni. Całe życie byłem nadaktywny, więc to jest dla mnie dość szokujące.
Co sądzi pan o bojkocie rosyjskich artystów, w tym reżyserów, aktorów czy muzyków, na festiwalach, w teatrach czy kinach?
Żyjemy w czasach uproszczeń i wychodzimy w tym poza skalę. Jesteśmy zmuszeni do działania zero-jedynkowego. A szkoda.
Nie podobało mi się, co zrobił Will Smith na gali Oscarów, ale też nie podoba mi się, że przez to cała jego kariera ma być teraz zaprzepaszczona. Jestem przeciwny temu, żeby teraz Willa Smitha skreślać. Mam go nie oglądać, zapomnieć o jego talencie, nie zobaczyć jego filmu o siostrach Williams ("King Richard") i wykasować go na zawsze, bo się raz idiotycznie zachował?!
Podobnie widzę to w przypadku kultury rosyjskiej. Musimy przyjrzeć się, z jaką intencją dany artysta z Rosji tworzy. Jeśli jest on pupilem Putina, to nie mam zamiaru oglądać jego filmów. Ale jeśli stara się krytykować władze i pokazywać, w jakim stanie znajduje się Rosja dziś, to dostrzegam w tym korzyść. Po to jest kultura, by diagnozować takie sytuacje.
Nie chciałbym bezrefleksyjnie rąbać siekierą. Trzeba tu włączyć czujność i intuicję. Nie możemy wszystkiego traktować na ślepo. Moim przyjacielem jest rosyjski reżyser Iwan Wyrypajew, z którym miesiąc temu graliśmy "Wujaszka Wanię" Czechowa. Takim ludziom jak Wyrypajew jest podwójnie ciężko, bo reprezentują naród, o którym ciężko teraz powiedzieć cokolwiek dobrego.
Będzie pan prowadził galę Orłów w tym roku?
Koncepcja się jeszcze wykluwa. Nie mogę powiedzieć niczego pewnego.
Tymczasem jest pan nominowany do Orła w kategorii Najlepsza główna rola męska za wstrząsającą rolę alkoholika w filmie "Powrót do tamtych dni". To duża satysfakcja?
Uważam ten film za jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy w mojej karierze. Po tym filmie, jak po żadnym innym, odbyłem wiele wstrząsających rozmów z widzami o problemie alkoholizmu.
Jak udało się panu zagrać tę rolę – alkoholika, męża i ojca – z takim autentyzmem?
Zależało nam – mi i reżyserowi Konradowi Aksinowiczowi – aby nie stworzyć bohatera jednoznacznie negatywnego. Chcieliśmy, żeby to był ktoś, kogo można i pokochać i znienawidzić.
Poza tym ten film bazuje na postaci ojca reżysera i on był dla mnie bezpośrednią inspiracją. On go utrwalił na kasecie wideo z lat 90., więc miałem konkretny i jasny wzór do naśladowania.
A wreszcie – niejedno w życiu widziałem i sporo doświadczyłem. Parę razy sam sięgnąłem do kieliszka.
Moja charakteryzatorka Alina Janerka wspaniale mnie przygotowała wizualnie do tej roli. Dodajmy do tego moje małe sztuczki – nauczyłem się oszukiwać swój błędnik. Przy najważniejszych, pijackich scenach, opracowałem metodę kręcenia się wokół własnej osi.
Porozmawiajmy o pana dwóch najbliższych projektach. Pierwszy: podkłada pan głos pod postać ojca w filmie "Gdzie jest Anna Frank" Ari Folmana. Anna Frank była żydowską dziewczynką, która ukrywała się z rodziną w Amsterdamie. Pisała tam dziennik. Została wydana i zmarła w obozie Bergen Belsen.
To oczywiście opowieść z czasów II wojny światowej, ale wciąż aktualna. I znów wracamy do tematu uchodźców. Ciekawe, ile jeszcze takich historii musi się wydarzyć, żebyśmy coś z tego zrozumieli i potrafili temu zapobiegać zawczasu? Są niestety rzeczy niezmienne, o czym ta doskonała animacja nas przekonuje.
Kolejny pana projekt, który ma premierę już za miesiąc, to film Anny Kazejak "Fucking Bornholm". Czyli co: wyjazd na bałtycką wyspę, rowery, wędzone śledzie i co jeszcze?
Historia czwórki znajomych, którzy jak co roku udają się na weekend na Bornholm na majówkę. Jednak w tym kameralnym, "bergamanowskim" gronie dwóch par sielanka szybko się kończy. Opowiadamy historię z perspektywy bohaterki granej przez Agnieszkę Grochowską, mojej filmowej żony. Ona podczas tego wyjazdu uzyskuje odwagę, by powiedzieć wszystkim wokół, czego chce, a na co się nie zgadza. Wychodzi z tego trochę feministyczny manifest. A moja postać jest jej przeciwwagą.
Czyli skoro ona jest feministką, to pan pewnie typowym dziadersem?
On by tak o sobie nie powiedział, ale rzeczywiście wiele z jego subiektywnych przekonań o naturze świata, małżeństwa, związków i bycia ojcem okazuje się być dość dziaderskich. To postać tragikomiczna.
Zobaczymy pana na gali Orłów mimo złamanej nogi?
Mam nadzieję, że wszystko się do tego czasu zagoi…