Recenzje"Morderstwo w Orient Expressie” jest jak "Azja Express” z gwiazdami Hollywood [RECENZJA]

"Morderstwo w Orient Expressie” jest jak "Azja Express” z gwiazdami Hollywood [RECENZJA]

Nowa adaptacja słynnej powieści detektywistycznej Agathy Christie bardziej niż rasowy kryminał przypomina celebrycki reality show w luksusowym wydaniu, czyli ze sławami pierwszej wielkości w miejsce youtuberów i pogodynek.

"Morderstwo w Orient Expressie” jest jak "Azja Express” z gwiazdami Hollywood [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

24.11.2017 | aktual.: 24.11.2017 12:01

"Morderstwo w Orient Expressie” to najsłynniejsza z cyklu powieści o Herculesie Poirocie. Doczekała się m.in. dwóch ekranizacji telewizyjnych, słuchowiska radiowego, wersji japońskiej, gry komputerowej, a nawet wariacji pod postacią jednego z odcinków serialu animowanego dla dzieci "My Little Pony: Przyjaźń to magia”, gdzie każdy z kucyków podróżujących pociągiem był podejrzany o zjedzenie ciasta wiezionego na konkurs wypieków. Najbardziej cenioną adaptacją pozostaje oczywiście film Sidneya Lumeta z 1974 r., z Albertem Finneyem jako Poirotem oraz Ingrid Bergman nagrodzoną Oscarem za rolę szwedzkiej misjonarki Grety Ohlsson.

W obliczu tak licznych klonów kolejny remake miałby większy sens w przypadku oryginalnej rewizji, definiującej na nowo poszczególne elementy fabuły albo zmieniającej wymowę całości. Film Kennetha Branagha nie odchodzi jednak daleko ani od litery powieści, ani od wersji Lumeta. Zmiany są kosmetyczne: dyrektor linii kolejowych został odmłodzony, córka jednego z pobocznych bohaterów stała się jego siostrą, Gretę Ohlsson przemianowano na Pilar Estravados, jako że misjonarkę gra teraz Penélope Cruz, postaci pułkownika Arbuthnota i doktora Constantine’a połączono w jednego doktora Arbuthnota z przeszłością wojskową itp.

Zawiązanie akcji ponownie następuje zatem w Azji, skąd Poirot, po zakończeniu z sukcesem pewnego śledztwa, powraca tytułowym ekspresem do Europy. Podczas podróży do detektywa zwraca się antypatyczny milioner nazwiskiem Ratchett z prośbą o pomoc w wykryciu autora listów z pogróżkami, które od jakiegoś czasu otrzymuje. Niedługo potem pociąg wpada nocą w zaspy śnieżne i zostaje uziemiony gdzieś na Bałkanach. W tym samym czasie jeden z pasażerów zostaje zasztyletowany w swoim przedziale. Krąg podejrzanych obejmuje kilkanaście osób z tego samego wagonu, a Poirot staje przed kolejną zawiłą zagadką.

Obraz
© Materiały prasowe

W aspekcie kryminalnym zaskoczeni filmem Branagha zostaną jedynie widzowie nieznający ani książkowego pierwowzoru, ani żadnej uprzedniej adaptacji. Nowy film powiela wcześniejsze rozwiązania i znów różni się od poprzedników wyłącznie detalami: detektyw poprzez sprawy z przeszłości jest bardziej powiązany emocjonalnie z niektórymi postaciami, a do ukazywanego w retrospekcjach porwania dziecka dochodzi nie na Long Island, jak w powieści, lecz w New Jersey, skąd naprawdę uprowadzono syna lotnika Charlesa Lindbergha, która to sprawa z kolei zainspirowała Agathę Christie. Ot, takie metafilmowe mrugnięcie okiem do fanów pisarki.

Najgorsze jednak wcale nie jest to, że cała historia jest nam powszechnie znana - bo przy takim podejściu z miejsca odrzucalibyśmy wszystkie wierne adaptacje - lecz to, że skądinąd uznany szekspirolog Branagh nie radzi sobie z kryminałem. Lepszą dramaturgię miały nie tylko Branaghowskie "Hamlet”, "Henryk V” czy "Wiele hałasu o nic”, ale i jego bardziej wyrobnicze dzieła, jak "Thor” dla Marvela czy "Kopciuszek” dla Disneya. Tu natomiast reżyser nie potrafi zbudować odpowiedniego klimatu, a ponadto w ogóle nie wykorzystuje gotowca podanego mu na tacy, czyli klaustrofobicznej przestrzeni pociągu, tak dobrze uchwyconej przez Lumeta.

Obraz
© Materiały prasowe

Ale winę za to, że obraz nie trzyma w napięciu tak, jak trzymać powinien, ponosi także Branagh-aktor. Jego pomysł na Poirota zasadza się na pastiszowym przejaskrawieniu wyróżników fizycznych i cech osobowościowych belgijskiego detektywa. Tam gdzie Finney, David Suchet czy Alfred Molina odgrywali postaci co prawda ekscentryczne, ale też stosunkowo poważne i skromne, Branagh szarżuje bez umiaru jako gadatliwy, chełpliwy ekstrawertyk, w gruncie rzeczy mało sympatyczny. Tu nie chodzi tylko o sumiaste wąsy idące przed postacią oraz przesadny w odniesieniu do poprzedników pedantyzm i obsesję na punkcie symetrii - towarzyszące temu sceny humorystyczne są niezłego sortu. Tyle że Branagh posuwa się w karykaturze o krok za daleko. Jest niczym dziwak z galerii Wesa Andersona, z akcentem à la René z "’Allo ’Allo!” i wprost nieziemską dedukcją - ani przez chwilę nie pozostawia wątpliwości, że rozwikła każdą zagadkę, więc gdzie tu miejsce na choćby szczątkowy dramatyzm? Kto miałby jednak wyhamować Branagha-aktora? Branagh-reżyser?

Spod lekkiej zgrywy niekiedy przebija się materiał źródłowy, dochodzą uniwersalne pytania natury moralnej: o ułomność prawa, o rozgrzeszanie zemsty, o zasadność kary śmierci. Scenarzysta Michael Green ("Logan”, "Blade Runner 2049”)
dorzuca od siebie kontekst rasizmu i związków międzyrasowych. Wszystko to zostaje jednak ledwie liźnięte, a niekiedy nawet zarzucone w pół słowa - i ostatecznie ginie gdzieś pod efekciarską konfekcją. I to dosłownie, bo plejada zgromadzonych tu gwiazd różnych pokoleń, od Lucy Boynton i Siergieja Połunina po Judi Dench i Dereka Jacobiego, ma nie tyle grać, ile pozować w wystawnych kostiumach z epoki.

Obraz
© Materiały prasowe

Finalnie nowe "Morderstwo w Orient Expressie” sprawdza się zatem przede wszystkim jako show na kształt "Azji Express” w wydaniu dla kinomanów: znani i lubiani aktorzy coś tam robią, coś tam gadają, z czymś tam się zmagają, ale przecież liczy się głównie to, że możemy na nich popatrzeć przez dwie godziny, ogrzać się ich blaskiem. Ewentualnie - wersja dla bardziej zaawansowanych - pobawić się w porównywanie: czy Michelle Pfeiffer lepiej odegrała panią Hubbard niż Lauren Bacall albo Barbara Hershey? Czy Leslie Odom Jr., gwiazda musicalu "Hamilton”, wytrzymuje porównanie z Seanem Connerym? Czy Johnny Depp sportretował Ratchetta równie efektownie jak Richard Widmark lub Toby Jones? Jak wypadła Daisy Ridley, czyli Rey z "Gwiezdnych wojen”, w roli guwernantki Mary Debenham, odgrywanej uprzednio przez Jessikę Chastain, a jeszcze wcześniej przez Vanessę Redgrave?Ich twarze brzmią znajomo - i o nic innego tu, niestety, nie chodzi.

Ocena: 5/10
Zobacz, co #dziejesiewkulturze:
Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)