Trwa ładowanie...
d3flwu6
04-12-2006 18:08

Niezwykła nuda niezwykłości

d3flwu6
d3flwu6

„Inland Empire” to surrealistyczna podróż poprzez świat niezwykły, świat, którego jedyną logiką jest właściwie jej brak. Pytania pozostają tu bez odpowiedzi, rzeczywistość okazuje się fikcją, sen przybiera znamion realności. Przenikają się tu płaszczyzny czasowe i przestrzenne, wątki rzeczywiste z irracjonalnymi, przy czym zdecydowaną dominantą są właśnie te drugie: to one organizują świat przedstawiony, są jego „ciałem”.

Szkielet zaś stanowi tutaj prosta opowieść dotycząca realizacji remake’u pewnego filmu, nad którym wisi klątwa (związana zresztą z cygańską legendą pochodzącą z terenu Polski; film częściowo kręcony jest w Łodzi, z udziałem polskich aktorów). Romans dwójki aktorów ( w tych rolach Laura Dern i Justin Theroux) rozgrywający się wewnątrz świata filmowego przenika w obręb „realnej” rzeczywistości – w cudzysłowie, gdyż posługiwanie się kategorią realności w kontekście twórczości Lyncha wypada co najmniej kuriozalnie.

„Inland Empire” to postmodernistyczna mieszanka cytatów, zapożyczeń gatunkowych i autotematycznych odniesień zarówno w nawiązaniu do twórczości reżysera jak i samego medium filmowego. Lynch obficie czerpie z bogactwa popkultury, adaptując wybrane motywy do własnych celów, chętnie cytuje samego siebie, nie tylko nie ukrywa obecności kamer i sprzętu filmowego, ale wręcz eksponuje je, dobitnie przypominając widzowi, że „to tylko film”.

Jest to charakterystyczne dla twórczości reżysera w ogóle. W przypadku „Inland Empire” dodatkowo dochodzi motyw filmu w filmie, co jeszcze mocniej... działa na rzecz typowego dla postmodernizmu autotematyzmu.

d3flwu6

Niezwykły, ekscytujący, pełen grozy, surrealistyczny, niesamowity, wizjonerski, irracjonalny – to stały repertuar określeń, jakimi opisuje się filmowy świat Lyncha. Po raz pierwszy jednak niezwykłość prowadzi, paradoksalnie, do znużenia. O ile w pierwszych dwóch godzinach projekcji jesteśmy światem Lyncha zafascynowani, to pod koniec zaczyna drażnić już królicza rodzina, nieustanne przenikanie światów, surrealne rozwiązania, spiętrzenie i ciągłe wikłanie się wątków. Okazuje się, że wszystko z czasem powszednieje – nawet to, co niesamowite.

Lynch wydaje się celowo sięgać tu do hołubionej choćby przez Jima Jarmuscha, czy Wima Wendersa kategorii nudy, efekt osiągając jednak innymi środkami. Nie za pomocą długich ujęć, filmowego „nic nie dziania się”, ale przeciwnie – poprzez nadmiar i powtarzalność wszystkiego tego, co w swej naturze jest zaprzeczeniem nudy.

Jedną ze świętych zasad filmowego postmodernizmu jest fakt, ze w dziele spod jego znaku wszystko może się zdarzyć. Zasada ta zdaje się obowiązywać tutaj na wielu poziomach – nie tylko świata wewnątrzfilmowego stanowiącego projekcję twórczej wyobraźni, ale też na poziomie odbioru. Nierealne przechodzi w rzeczywiste, jawa miesza się ze snem, ekscytacja prowadzi do nudy.

Odbierając film Lyncha doświadczamy skrajności – groza, przerażenie, ekscytacja, wtrącają nas w stan znużenia, rozdrażnienia, pragnienia, by „to się już skończyło”, nie-zwykłej nudy. To chyba pierwszy przypadek, kiedy nuda okazuje się niesamowita. Kiedy nie jest odwrotnością, ale poniekąd synonimem, drugim obliczem tego, co niezwykłe.

d3flwu6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3flwu6