Rozmowa z Kazimierzem Kutzem i Jerzym Hoffmanem
Z Kazimierzem Kutzem i Jerzym Hoffmanem, którzy podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni uhonorowani zostaną Platynowymi Lwami rozmawia Jan Bończa-Szabłowski.
15.09.2009 13:18
Rozmowa z Kazimierzem Kutzem
- Od końca lat 90 pańskie nazwisko coraz bardziej kojarzy się z polityką. Nie tęskni pan za kinem?
- Specjalnie nie tęsknię. Z dwóch powodów. Po pierwsze z racji wieku. Uważam, że taki stary facet jak ja nie powinien już biegać po planie filmowym. Po drugie myślę, że wciąż są trudne czasy dla kina artystycznego. Takie filmy mają trudności z wejściem na ekrany, często przesuwa się premiery. Do kina więc mnie nie ciągnie. Dla mnie bycie parlamentarzystą jest bardzo ciekawe i absorbujące. Nie wyobrażam sobie lepszej starości. Myślę, że nikt takiego luksusu jak ja nie miał i mieć nie będzie. Poza tym niedawno złożyłem do wydawnictwa powieść. Piszę od 10 lat piszę cotygodniowe felietony dla moich wyborców w Katowicach. Wbrew pozorom pracuję więc intensywniej niż dawniej.
- Trochę Pan kokietuje tą starością, bo wszyscy, nawet polityczni przeciwnicy mówią, że jest pan człowiekiem bardzo młodym duchem.
- W 80 procentach praca filmowa jest pracą fizyczną. Kiedy patrzę na moje tamte filmy epickie, "Perłę w koronie", czy nawet "Śmierć jak kromka chleba" to z podziwem patrzę, jaką miałem energię. Żeby pokonać takie bariery, trzeba mieć nieludzką kondycję. Teraz jej już nie mam, bo już mieć nie mogę.
- Mając w dorobku takie filmy, jak "Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza", czy "Pułkownika Kwiatkowskiego" nie myślał Pan, że pańskie obserwacje życia politycznego mogłyby być też ciekawym tematem filmu?
- Uważam, że do tego rodzaju filmu trzebaby poszukać jakiegoś młodego Piwowskiego. Kogoś, kto uświadomiłby widzom, że to, co może być absurdalnie śmieszne, tak naprawdę jest bezgranicznie smutne. Spójrzmy choćby na to, co się teraz dzieje w Sejmie. Kiedy idę do parlamentu mam takie odczucie, że to nie jest miejsce, gdzie się debatuje nad Polską tylko prosektorium, gdzie się kroi Polskę w sposób straszliwy.
- A jak w kontekście tych obserwacji wygląda sprawa pańskiego ukochanego Śląska. Jakie problemy Śląska uważa pan za najważniejsze do załatwienia?
- Odpowiedziałbym nieco żartobliwie, że najważniejszą dziś rzeczą byłoby urządzenie IV powstania. Śląsk jest niestety ciągle zdeprecjonowany. To największa grupa etniczna w Polsce, która właściwie jest poza prawem. Ślązaków jest dużo, jako oddzielna grupa wydają się groźni, więc trzyma ich się cały czas w takim korcu praktycznie od czasów Bismarcka. Po wojnie wyjechało ze Śląska 2 mln Ślązaków bo ciągle słyszeli słowa: "Jak wam się nie podoba to hajda ze dwora". Śląsk traktowało się jak kolonię a Ślązaków, jak ludzi do ciężkiej roboty. Zajmuję się więc Ślązakami, piszę do nich artykuły, by podtrzymać ich na duchu, objaśniam im świat, dzisiejszą Polskę i pobudzam do tego, by zmniejszyć odziedziczoną mentalność "poddanych", co nazywam "dupowatością śląską". I z tą "dupowatością" walczę.
- Wspominał pan coś o nowej powieści...
- Będzie ona bardzo intymna i bardzo epicka zarazem. Spojrzenie na Śląsk z perspektywy mojego pokolenia. Ukazuję w niej losy Śląska objętego wszystkimi najbardziej nikczemnymi restrykcjami niemieckimi. I nie tylko. Uświadamiam czytelnikom, że Ślązacy walczyli i ginęli na wszystkich możliwych frontach. Stąd ich groby od Stalingradu aż po Narwik. O te groby nikt się nie upomina i nie troszczy. To będzie też opowieść, jak wyglądały ich losy po wojnie. Myślę, że ta książka powinna dać wiele do myślenia. Rozmowa z Jerzym Hoffmanem
- Przed rokiem ukończył pan film „Ukraina, narodziny narodu” - jak został przyjęty na Ukrainie.
- Na Ukrainie, tak jak i w Polsce ten film nie był jeszcze w szerokim rozpowszechnianiu. Na Ukrainie sytuacja jest dość niestabilna. Zmieniały się układy i kontrahenci. Ale ich Stowarzyszenie Filmowców zorganizowało pokazy w Odessie, Doniecku, Żytomierzu, gdzie oglądało film po 1500 osób. Był pokaz we Lwowie urządzony przez Fundację Odbudowy Zamku w Podhorcach. I pokaz w Kijowie. Zarówno reakcje krytyki, co wynika z artykułów prasowych, jak i publiczności były bardzo pozytywne. Ale równocześnie w Odessie, gdzie 1300 osób przyjęło film owacją na stojąco, zwrócono się do mera o przyznanie mi honorowego obywatelstwa, a miejscowy uniwersytet wspominał o honorowym doktoracie, pojawiło się też sześć, czy siedem osób z megafonami, którzy skandowało "Goffman Faszyst", "Goffman Faszyst".
Jak potem podały media była to manifestacja grupy opłacanej przez skrajną grupę ZUBR, czyli Zjednoczenia Ukrainy, Rosji i Białorusi. Oczywiście nie mam wątpliwości, że gdyby film kończył się pochwałą obecnego prezydenta i pani premier byłby dystrybuowany w calej Ukrainie. Ponieważ jednak powiedziałem, że niestety twórcy Pomarańczowej Rewolucji zawiedli swoich wyborców sprawa wygląda inaczej i zapewne rozstrzygnie się po wyborach.
- Od lat, jako artysta, ma pan bardzo dobre kontakty z Rosją i Ukrainą. W "Ogniem i mieczem", czy "Starej baśni" wystąpił z powodzeniem jeden z najwybitniejszych aktorów Ukrainy Bohdan Stupka. Mimo pozytywnych deklaracji z obu stron łączy nasze kraje łączy bardzo trudna przyjaźń. Jest wiele niezagojonych ran. Co mogłoby pana zdaniem polepszyć nasze wzajemne relacje?
- Przede wszystkim nie powinniśmy postrzegać Ukrainy jako całości poprzez Ukrainę Zachodnią. Ona jest niewielką jej cząstką, pod względem terytorium i ludności. Często też nie zdajemy sobie sprawy, że wszystkie antypolskie animozje to niestety Ukrainy Zachodnia. Cały szowinizm i nacjonalizm się tam gromadzi. Ani naddnieprzańska, ani wschodnia Ukraina nie wiedzą o co chodzi. A jednocześnie Lwów jako miasto pozostaje wciąż zadrą w naszych stosunkach zwłaszcza dla Polaków, którzy jako dzieci musieli go opuścić. Lwów, mimo swej historycznej architektury, nie jest już jednak tym miastem, co przed wojną. Bo miasta, to nie tylko architektura ale też ludzie. A ci, są dziś zupełnie inni. Uważam ponadto, że jeśli chcemy dobrych kontaktów z Ukrainą musimy myśleć o niej jako całości. I pamiętać, że w równym stopniu jest ona pomarańczowa, co niebieska.
- Zanim w Polsce popularność zdobył sobie termin "superprodukcja" Pan tworzył ekranizacje Sienkiewicza, Dołęgi Mostowicza, czy Mniszkówny świetnie trafiając w zainteresowania masowej publiczności. O jakiej ekranizacji myśli pan teraz?
- Może nie o ekranizacji. Choć będę korzystał z pamiętnikarskiej literatury. Teraz dopóki jeszcze czuję, że mogę robić wielkie kino chciałbym zrealizować wielką opowieść o naszej niekwestionowanej, jedynej wygranej wojnie tzn. o roku 1920. Opowiedzieć o tym, co nazywa się potocznie "Cudem nad Wisłą" by udowodnić, że nie był to cud tylko wielkie militarne zwycięstwo Piłsudskiego, o czym coraz częściej się zapomina.
- Na jakim etapie są przygotowania?
- Nie chcę jeszcze za dużo mówić na ten temat. Prowadzimy rozmowy finansowe. Już prawie jestem po słowie z przyszłym autorem scenariusza. Bez podpisania umów niczego jednak nie ujawnię, mogę raczej zgłosić jako kolejne życiowe marzenie. Uważam, że jestem człowiekiem, który ma farta i potrafi realizować swe marzenia. Tak było przecież zarówno z Trylogią, jak i ze Starą Baśnią wierzę więc, że i to marzenie uda mi się zrealizować.