Zendaya. Cały świat zna to imię
Jak bardzo trzeba być cool, żeby świat znał cię wyłącznie z imienia? Bo, zapewniam, nie wystarczy, że jest ono i egzotyczne, i charakterystyczne. Hollywood nie namaściłoby przecież Zendayi na swoje nowe objawienie ot tak, na słowo honoru. A może jednak?
Zdaję sobie sprawę, że "cool" to młodzieżowe słowo roku mniej więcej 2000, lecz ta nasza zwyczajna, swojska fajność organicznie nie pasuje do Zendayi. Choć ma na koncie zaledwie kilka ról, a po raz pierwszy na dużym ekranie pojawiła się stosunkowo niedawno, mając dopiero dwadzieścia jeden lat, od razu przykuła uwagę bodaj każdego, kto ma oczy. I nie chodzi wyłącznie o jej nieprzeciętną urodę, bynajmniej, ale o niebywałą charyzmę i talent, które sprawiają, że skupia na sobie niemalże całą uwagę, jakby pochłaniając celuloidową energię.
Pewnie nie powinno to dziwić, bo Zendaya do roli popkulturowej bogini szykowała się praktycznie od narodzin. Na deskach szkolnego teatru zawitała już jako sześciolatka, a dwa lata później zaczęła przygodę z tańcem. I nigdy już nie zeszła z raz obranej drogi. Uczyła się na artystkę i performerkę i szybko zaczęła grać Szekspira.
Po przeprowadzce do Los Angeles, amerykańskiej mekki bodaj wszystkich, którzy chcą na poważnie zabrać się za karierę aktorską, przekuła nabyte umiejętności na pierwsze fuchy. Zaczynała od modelingu, głównie na zlecenie firm albo sprzedających, albo produkujących ubrania, czekając na swoją szansę. Ta nadeszła na początku ubiegłej dekady, kiedy Disney szukał utalentowanych aktorsko tancerzy — albo potrafiącej pląsać obsady — do nowego serialu "Taniec rządzi". Co tu dużo mówić: Zendaya rolę dostała, serial okazał się niebywałym sukcesem i nie minęło kilka miesięcy, a już oglądały ją miliony. To z kolei zaowocowało kolejnymi angażami. Tyle że nastolatka nie zamierzała spocząć na laurach.
Korzystając z nowo zdobytej sławy, Zendaya zaczęła rozkręcać karierę muzyczną. Jej start był dość skromny, ale wydany własnym sumptem singiel utorował jej dalszą drogę. Bo już kiedy wystąpiła z Bellą Thorne, ich wspólny kawałek "Watch Me" przebił się na setkę Billboardu, a jeszcze przed wydaniem solowej płyty zdążyła wystąpić w amerykańskiej edycji "Tańca z gwiazdami", jako, przynajmniej do tamtej pory, najmłodsza uczestniczka programu. I choć jej debiutancki album nie odniósł dużego sukcesu, to ugruntował pozycję Zendayi na trudnym rynku.
Dziewczyna prędko została jedną z najjaśniejszych gwiazd Disneya, Timbaland ogłosił, że szykuje się do nagrania z nią kolejnej płyty (do czego ostatecznie nie doszło) i nawet doczekała się swojej lalki Barbie, lecz kolejny duży krok był dopiero przed nią. Rok 2017 przyniósł Zendayi długo wyczekiwany, debiutancki występ na kinowym ekranie, jako MJ w "Spider-Manie: Homecoming". I choć nie była to duża rola, uczyniła jej nazwisko… przepraszam, imię rozpoznawalnym.
Ale nie rzucała się na każdą podsuniętą jej propozycję, dobierała je z rozmysłem. Nie licząc ról głosowych, wystąpiła, chronologicznie, w "Królu rozrywki", filmie może niekoniecznie interesującym, lecz okraszonym ciekawą ścieżką dźwiękową, na potrzeby której nagrała trzy piosenki, kolejnej części przygód Człowieka-Pająka "Spider-Man: Daleko od domu", skromnym dramacie "Malcolm i Marie" i bombastycznej "Diunie". Oraz, oczywiście, serialu "Euforia", którego drugi sezon pojawi się na antenie HBO na początku stycznia. A od piątku 17 grudnia można ją oglądać u boku Toma Hollanda w "Spider-Manie: Bez drogi do domu". Na tym jeszcze nie koniec.
Zendaya ma ambitne plany, których forpocztą jest, rzecz jasna, sequel "Diuny", lecz to nie tak, że poza aktorstwem nie ma dla niej świata. Cały czas jest bowiem aktywna w świecie mody, gdzie stara się walczyć o różnorodność etniczną i promuje podejście "girl power". Ponadto przeznacza spore sumy pieniędzy na organizacje charytatywne, propaguje wegetarianizm (jak mówi, z miłości do zwierząt, a nie warzyw) i chętnie angażuje się w liczne inicjatywy społeczne. Chroni przy tym swoje życie prywatne i, jak się wydaje, nie zabiega o rozgłos. Bo nie musi. Ten przychodzi sam.