Zwierzenia psychopaty

Jak nakręcić dobry film gangsterski, który byłby czymś zupełnie nowym, czego jeszcze w kinie nie widzieliśmy, który porywałby pełnokrwistymi scenami akcji i jednocześnie poruszał głębią przeżywanych na ekranie emocji? Czy jest to w ogóle możliwe? Takie pytania zadają sobie jednocześnie i twórca, i główny bohater „Siedmiu Psychopatów”. Obaj przebywają nie byle jaką drogę, by odnaleźć na nie odpowiedź. Obaj docierają do samego końca, dojrzewają i niepostrzeżenie tworzą grubo przegięty kawałek dobrego kina. Odpowiedź zdaje się być zatem prosta.

30.10.2012 10:03

Po tym jak publika nie doceniła reżyserskiego debiutu twórcy „In Bruges”, Martin McDonagh podjął kolejną próbę stworzenia filmu, który z jednej strony umiejętnie wpisywałby się w postmodernistyczną wizję Quentina Tarantino, a z drugiej posiadał swój własny, niepowtarzalny styl i tym razem okazał się kasowym hiciorem. Powstał zatem obraz, w którym fikcja miesza się z rzeczywistością, film z prawdziwym życiem, w którym krew leje się litrami, w co drugiej scenie ktoś umiera, wybuchają głowy, palą się ludzie, amerykańskie prostytutki mówią po wietnamsku, a psychopaci płaczą i wzruszają do łez.

Pisarz Marty (alter ego reżysera, w tej roli Colin Farrell)
zmaga się ze stworzeniem nowego scenariusza filmu gangsterskiego. Niestety, brak mu i weny, i instynktu samozachowawczego w kwestii picia alkoholu. Mijają dni, a scenariusz ogranicza się wyłącznie do tytułu – „Siedmiu psychopatów”. Jego przyjaciel, Billy (Sam Rockwell), bezrobotny aktor, który wraz ze swoim wspólnikiem Hansem (Christopher Walken) dorabia kradnąc właścicielom psy, po czym zgłaszając się do nich po nagrodę, co chwilę podsuwa Marty’emu jakieś „genialne” pomysły. Te jednak w oczach ceniącego się filmowca wydają się równie absurdalne, co kiczowate. Pisarz bardzo zdziwi się jednak, gdy psychopatyczne wizje Billy’ego, marzącego o tym, by przyjaciel zaangażował go w proces twórczy powstawania scenariusza, okażą się mieć swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. I nie tylko jego wizje. W końcu psychopatów jest aż siedmiu. Na oczach Marty’ego życie samo zaczynać pisać filmowy scenariusz, który zyskuje zupełnie nowy charakter w zależności od
perspektywy, gustu i charakteru poszczególnych osób, które spotyka na swojej drodze.

Nie wiemy, czy tak samo było w przypadku McDonagh (!), jednak metatekstowość obrazu jednoznacznie wskazuje na to, że reżyser pragnie zwierzyć się z własnych zmagań z materią filmową, opowiedzieć o tym, jak ciężko stworzyć historię, która porwałaby masy, ale jednocześnie nie popadła w płytkie i pozbawione refleksji konwencje, które tak bardzo zdają się twórcę „Siedmiu Psychopatów” drażnić. Z samego siebie poniekąd czyniąc głównego bohatera filmu, reżyser dzieli się z publicznością swoimi przemyśleniami oraz wciąga ją w dyskusję na temat współczesnego kina, i sobie i jej zadając pytania – czego oczekujemy od współczesnego filmu, czego oczekujemy od twórców filmowych, jakie chcemy oglądać na ekranie historie, czy pragniemy zaskoczenia i nowości, NAPRAWDĘ nieoczekiwanych zwrotów akcji, czy przeciwnie, chcemy na okrągło przeżywać tę samą opowieść w zmienionej jedynie scenerii i innymi twarzami?

Ta walka dwóch różnych punktów widzenia znajduje swój (nie?)możliwy złoty środek w „Siedmiu Psychopatach”. Powstaje pokręcona hybryda, która o dziwo jakoś trzyma się kupy, formalny eksperyment, który można polubić lub nie, ale na pewno obejrzeć do końca, zrywając boki ze śmiechu i ocierając łzy ze wzruszenia. To, co ratuje trudny do strawienia dla masowej publiczności formalny eksperyment ambitnego filmowca, to humor, świetne dialogi, niekończące się monologi i dyskusje, przeciągnięte zbliżenia na aktorów, którym ewidentnie reżyser daje wolną rękę i możliwość aktorskiego wyżycia się przed kamerą oraz nutka znienawidzonej przez twórcę konwencji, która sprawia, że to dziwadło zyskuje znamiona znanych nam dobrze historii, po które tak namiętnie wracamy do kina.

Do „Siedmiu Psychopatów” McDonagh zaangażował aktorów, z którymi współpracował już przy wcześniejszych swoich produkcjach – Colina Farrella, występującego w debiucie reżysera, a także Sama Rockwella oraz Christophera Walkena, grających główne role w sztuce „A Behanding in Spokane”. W „Siedmiu…” ta trójka jest z nami od początku do samego końca, ku rozczarowaniu publiczności tylko dwóch z nich w sposób budzący podziw zasługuje jednak na swój długi czas ekranowy, główny protagonista (Colin Farrell) w kwestii kunsztu aktorskiego oraz oryginalności roli przy swoich towarzyszach wychodzi co najmniej blado. Poza nimi pojawiają się jeszcze inne gwiazdy – Woody Harrelson, wcielający się w rolę jednego z psychopatów, który dopuści się każdej możliwej zbrodni, by tylko odzyskać swoją ukochaną suczkę rasy Shi Tsu skradzioną mu przez Hansa czy człowiek orkiestra i jednocześnie kolejny psychopata – Tom Waits, którego demoniczna postać z białym zającem dodaje obrazowi nutki absurdu.

Nie wszyscy psychopaci i tym samym, nie wszystkie gagi i pomysły fabularne są równie dobre i wciągające, nie każdy dialog wywołuje niekontrolowany śmiech na sali, a nie każda zbrodnia zapiera dech w piersiach. Ale nawet dla kilku tekstów, dla kilku scen i przede wszystkim dla dwóch bohaterów warto „Siedmiu psychopatów” w kinie zobaczyć. Prym zdecydowanie wiedzie znakomity w swojej roli Sam Rockwell, którego ciemna strona osobowości zdaje się w ogóle nie pomniejszać odczuwanej do niego oraz rosnącej z minuty na minutę sympatii. Zgoła inny, lecz na pewno nie gorszy od Rockwella jest Christopher Walken. Jego Hans porusza z jednej strony wrażliwością, a z drugiej męskością i odwagą. Ten psychopata ma szansę stać się pierwszym seryjnym mordercą w historii kina, na widok którego miękną nogi i łamie się głos.

W „Siedmiu psychopatach” zdaje się być zatem wszystko – i ostra strzelanina, i chwila zadumy, i miłość, i zbrodnia, i konwencja, i jej przełamanie. To istna mieszanka stylów i gatunków, stąd film powinien znaleźć zwolenników zarówno wśród osób poszukujących w kinie nowych zaskakujących rozwiązań oraz przyczynków do głębszej refleksji i analizy, a także wśród tych, którzy idą do kina po dobrze nakręconą rozrywkę – po nawalanki, wzruszenia, po szczęśliwe zakończenie, po ucieczkę od zewnętrznego świata. Mimo że wszystko na ogół znaczy nic, a życie to kompromis i, robiąc film, w końcu trzeba się zdecydować, czy głównym celem jest zaspokojenie ambicji czy może zarobienie pieniędzy, to jednak nie można ulec wrażeniu, że „Siedmiu psychopatom” jakimś dziwnym cudem udaje się wyłamać z tego prostego i wydawałoby się, logicznego równania. Może dlatego, że, wbrew pozorom, cel, który przyświecał reżyserowi nie mieści się w granicach żadnego z dwóch wymienionych powyżej haseł? Czyżby reżyserowi udało się i w tym przypadku
wymknąć hollywoodzkiej konwencji? Jeśli film odniesie kasowy sukces, to bez wątpienia będzie można ogłosić McDonagha prawdziwym filmowym psychopatą.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)