Claude Lelouch miał 22 lata, gdy ojciec zmarł na jego rękach. Sfilmował martwe ciało. Wtedy wszystko się zaczęło
Yola Czaderska-Hayek rozmawiała z reżyserem nie tylko o jego początkach, ale też o "Tourner pour vivre". Claude Lelouch szczerze przyznał, że zaskoczyło go, jak długo produkcja z jego udziałem była w toku. Dziennikarka wypytała artystę także o relacje z aktorami. - Żaden wybitny aktor nie jest tak naprawdę szczęśliwy - wyznał Lelouch. - Daję im miłość - dodał.
Yola Czaderska-Hayek: Jesteś bohaterem filmu dokumentalnego "Tourner pour vivre" [w wolnym tłumaczeniu: "Kręcę filmy, aby żyć" albo "Kręcę, więc jestem" - Y. Cz.-H.] w reżyserii Philippe'a Azoulaya. Czy to prawda, że realizacja tego projektu zajęła aż dziewięć lat?
Claude Lelouch: Gdybym wiedział, że to potrwa tak długo, pewnie bym odrzucił ten pomysł. Ale skoro już się zgodziłem, to trzeba było dotrzymać słowa. Na szczęście Philippe i ja wywodzimy się z tej samej rodziny, jeśli chodzi o podejście do filmu. Rozumiemy się doskonale, ponieważ obu nam chodzi o to, by pokazać na ekranie naturalność, spontaniczność, bez sztuczności i inscenizacji. To jest właśnie efekt, na którym mi najbardziej zależy podczas pracy: uchwycenie jakiejś prawdy, czy to w dialogu, czy w grze aktorów.
Słyniesz z tego, że na planie masz skłonności do improwizacji albo wprowadzasz w ostatniej chwili poprawki do scenariusza. Jak reagują na to aktorzy i czy udaje ci się osiągnąć pożądany efekt?
W procesie tworzenia filmu najbardziej cenię spontaniczność. Nie cierpię udawania, póz, sztuczności, staram się to wszystko eliminować podczas pracy. Prowokuję więc aktorów po to, żeby przestali grać. Zazwyczaj aktor uczy się tekstu ze scenariusza, wygłasza swoje kwestie i udaje emocje postaci, w którą się wciela. Zupełnie nie chodzi mi o taki efekt. Szukam w aktorach tego, co jest prawdziwe: prawdziwych uczuć, wrażliwości, obsesji – cokolwiek w nich siedzi.
Chcę, żeby wydobyli to z siebie, nawet jeśli tego się wstydzą lub obawiają. Żeby pokazali swoje szczere emocje, których nie da się sztucznie wywołać. Mam do dyspozycji najlepszego scenarzystę na świecie, jest nim samo życie. Na planie odtwarzam sceny wzięte prosto z życia, nawet tak pozornie błahe, jak rozmowa podczas lunchu. Ale takie właśnie sytuacje najlepiej skłaniają aktorów do odsłonięcia swojego wnętrza. Skłaniają do spontaniczności, do porzucenia gry. Nie lubię, kiedy aktorzy grają.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Opowiadasz o tym, co dają ci aktorzy – czy raczej o tym, co sam z nich wydobywasz. A czy ty dajesz im coś w zamian?
Daję im miłość. To nie żart, każdemu potrzeba miłości, ale aktorzy potrzebują jej więcej niż ktokolwiek inny. Żyją we własnym świecie i zajmują się tym, co naprawdę kochają. I gdy rozmawiamy na planie o naszej pracy, to tak naprawdę rozmawiamy o miłości. Dlatego tak bardzo ich kocham. Moim zadaniem jako reżysera jest nieść im pomoc.
Żaden wybitny aktor nie jest tak naprawdę szczęśliwy. To znaczy, poznałem paru szczęśliwych, ale oni akurat nie byli wybitni. Reżyser jest dla aktorów kimś w rodzaju lekarza, terapeuty. Na planie zawodowa relacja reżyser-aktor przestaje istnieć. Nawiązuje się między nami głęboka, osobista więź. Staję się – no, jeśli nie lekarzem, to może trenerem, którzy podpowiada sportowcowi, jak wygrać zawody.
I najczęściej, zamiast rozmawiać o postaci z filmu, rozmawiamy o tym, co dzieje się w duszy aktora. Bardzo często w trakcie takiej wymiany zdań mam wrażenie, jakbym miał przed sobą nie jednego człowieka, ale cały świat. Bo nie sposób sobie wyobrazić, ile czasem różnych oblicz skrywa jedna osoba. Bardzo łatwo zagubić się w tych sprzecznościach i półprawdach, a mimo to właśnie tę część mojej pracy uwielbiam chyba najbardziej.
Osiągnąłeś już taką pozycję w świecie filmu, że nie musisz nikomu nic udowadniać. A mimo to wciąż chce ci się sięgać po kamerę i kręcić. Powiedz, co cię do tego popycha?
Nie wiem, o jakiej pozycji mówisz, bo we własnych oczach jestem amatorem, nie zawodowcem. To znaczy, kręcę filmy tylko dlatego, że mam na to ochotę, a nie dlatego, że tak dyktuje mi rynek. Wierzę w kino tak, jak ludzie wierzą w Boga. Wierzę głęboko, że pewnego dnia jakiś reżyser, obojętne, czy mężczyzna, czy kobieta, nakręci tak wspaniały film, że dzięki niemu zmieni się na lepsze cały świat. Ktoś, kto wierzy w Boga, modli się codziennie, a ktoś, kto wierzy w kino, każdego dnia albo ogląda filmy, albo sam je kręci.
Mimo to uważam, że trochę przesadzasz, mówiąc o sobie "Jestem amatorem". Amatorzy nie kręcą takich arcydzieł, jak "Kobieta i mężczyzna". Jak zatem według ciebie odróżnić amatora od zawodowca?
Amator zna się po trochu na wszystkim: na ujęciach, na montażu, na oświetleniu. To podstawowa wiedza, którą trzeba mieć, kiedy się kręci film. Zawodowcy są bardziej wyspecjalizowani, mają swoje wąskie dziedziny, w których się znakomicie orientują. Oczywiście ja też w jakimś stopniu jestem zawodowcem, nie oszukujmy się, ale kiedy zabieram się do realizacji filmu, to podchodzę do tego z entuzjazmem amatora, czysto intuicyjnie, na wyczucie.
Robię takie filmy, na jakie mam ochotę, nikt mi niczego nie dyktuje. Jestem sam dla siebie producentem, a także swoim pierwszym widzem. Postępuję według własnych zasad, nie kierując się procedurami, jakie panują w większości wytwórni. Można powiedzieć, że mam doświadczenie zawodowca, ale pasję amatora. Nawet po tylu latach.
No właśnie, cały czas nie odpowiedziałeś mi na pytanie: jak to się dzieje, że po tylu latach wciąż masz tę pasję?
To tak, jakbyś zapytała mnie: dlaczego po tylu latach wciąż kochasz tę kobietę, z którą jesteś? Tego się nie da wyjaśnić, ja po prostu kocham kręcić filmy i tyle. Nie ma w tym nic racjonalnego. Gdybym tego nie robił, to sprzeniewierzyłbym się mojej pasji. Każdego dnia od ponad sześćdziesięciu lat chwytam za kamerę i rejestruję coś na taśmie. Albo w formie cyfrowej, bo czasami nagrywam też coś telefonem.
Nie kręcę tego materiału z myślą o widzach czy o wykorzystaniu w filmie. Kręcę dla siebie. To może być cokolwiek, jakiekolwiek wydarzenie czy scena, która mnie zainteresuje. Myślę sobie: "Muszę to nakręcić" i robię to. Nawet na mecz piłki nożnej jestem w stanie zabrać kamerę. Nigdy nie wiem, co mnie zainspiruje, ale wiem, że codziennie jakiś urywek filmu musi powstać.
Pamiętasz jeszcze, od czego wszystko się zaczęło?
Bardzo dobrze pamiętam. Impulsem, który popchnął mnie w stronę filmu, była śmierć mojego ojca. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata, ojciec dostał zawału i umarł na moich rękach. To był straszny moment, sam chciałem wtedy umrzeć. Żeby jakoś poradzić sobie z emocjami, chwyciłem kamerę i sfilmowałem martwe ciało ojca. I wtedy w jednej chwili zrozumiałem, że to jest właśnie moje przeznaczenie: zostanę reżyserem i nakręcę co najmniej pięćdziesiąt filmów. Spędziłem wtedy całą noc przy zwłokach ojca. Za życia nie rozmawiał ze mną zbyt dużo. Tak naprawdę dopiero wtedy, po śmierci, przekazał mi więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Od tamtej pory wierzę głęboko, że wiele pomysłów, wiele przemyśleń przychodzi do nas za sprawą naszych nieżyjących bliskich. Umarli umieją do nas przemawiać, tylko my nie zawsze to dostrzegamy.
Dziś coraz więcej filmowców próbuje swoich sił jako twórcy seriali – czy to w telewizji, czy w serwisach streamingowych. Myślałeś o tym, żeby pójść tą drogą, czy uważasz, że to nie dla ciebie?
Nie jestem wielbicielem seriali. Dla mnie to produkcje bardziej przemysłowe niż artystyczne. Reżysera można zmienić z odcinka na odcinek i nikt nawet nie zauważy różnicy. W telewizji reżyserzy są niewolnikami, nie mają nic do powiedzenia. Jedynym miejscem, w którym nadal mogą wypowiadać się własnym głosem, jest kino. Wyobrażasz sobie Felliniego realizującego serial telewizyjny? Ja zupełnie go nie widzę wśród wytwórni i producentów. Nie, to osobny świat, który wolałbym zostawić w spokoju.
Wolę skupić się na kinie, choć i tu sytuacja nie wygląda zbyt różowo. Owszem, coraz mniej powstaje kiepskich filmów, ale i coraz mniej arcydzieł. Króluje przeciętność i to w każdej dziedzinie. Większość rzeczy, które ukazują się na ekranach jest... no, ani dobra, ani zła, po prostu taka sobie. Chciałbym, żeby ten stan rzeczy się zmienił. Musimy uratować kino, musimy uratować świat filmu.
Rozumiem, że współczesne superhity pokroju filmów Marvela również nie są dla ciebie?
Nie zamierzam kręcić filmów z efektami specjalnymi. Efekty specjalne to oszustwo wobec widzów. Spójrz na "Ben Hura" Williama Wylera czy na tę wcześniejsza wersję. Kiedy masz wyścig rydwanów, to widzisz, że tam wszystko dzieje się naprawdę. Prawdziwe konie, prawdziwi jeźdźcy, prawdziwy tor. Dziś wszystko realizuje się na pustej scenie, na tle niebieskiego czy zielonego ekranu. To wszystko kłamstwo, fałsz. Mnie to nie interesuje, ja w kinie szukam prawdy, przede wszystkim u aktorów. Filmy Marvela – dziękuję bardzo, ale tam prawdy nie ma.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Czy patrząc na swój dorobek z perspektywy czasu, żałujesz czegoś? Chciałbyś coś poprawić lub uważasz, że popełniłeś gdzieś jakiś błąd?
Nie. Jak w piosence Edith Piaf, "niczego nie żałuję". Wszystkie filmy, które nakręciłem, powstały z osobistej potrzeby. Kierowałem się emocjami, a nie wyrachowaniem. Jakiś wewnętrzny głos popychał mnie do działania. Oczywiście po drodze popełniłem parę błędów, ale to nieuniknione. Miałem jednak to szczęście, że wszystkie potknięcia w gruncie rzeczy wyszły mi na dobre. Jestem jak kot, który spada na cztery łapy. Jeśli gdzieś coś mi nie wyszło, to wyciągnąłem z tego naukę, żeby podobnego błędu nie popełnić w przyszłości.
Weźmy pod uwagę, że "Kobietę i mężczyznę" nakręciłem w momencie, gdy wydawało mi się, że już na nic lepszego mnie nie stać. Wszystkie moje wcześniejsze rzeczy były do chrzanu i wiedziałem, że muszę przełamać własne ograniczenia. I tak się stało. Uważam zresztą, że większość arcydzieł, czy to filmowych, czy plastycznych, powstała w podobnych okolicznościach.
Twórca zakłada: "Zrobię to nie dlatego, że tego ode mnie chcą, ale dlatego, że po prostu muszę to zrobić, muszę to z siebie wyrzucić". I w ten sposób powstaje coś, co zaskakuje nie tylko odbiorców, ale i samego artystę. Czasem wszystko zależy od przypadku, czasem od osobistej odwagi i determinacji. Nie zawsze się udaje, ale czasami tak się zdarza.
Wspomniałeś przed chwilą, że sytuacja kina nie przedstawia się różowo. Jak z twojej perspektywy dzisiaj wyglądają możliwości kręcenia filmów w porównaniu z latami 60.?
Dziś wbrew pozorom jest o wiele łatwiej. W latach 60. zanim weszło się na plan, trzeba było zdobyć specjalistyczną wiedzę choćby tylko o tym, jak działa kamera. A ówczesne kamery były naprawdę trudne w obsłudze! Podobnie fotografowie kiedyś byli mistrzami w swoim fachu, bo nie każdy umiał sobie radzić z tymi wszystkimi obiektywami i przesłonami. Dzisiaj tego problemu praktycznie nie ma. Film nakręcić może dosłownie każdy, choćby tylko kamerą w telefonie. Mamy obecnie na świecie siedem miliardów potencjalnych filmowców. Więc może jeszcze jest nadzieja dla kina.
Trwa ładowanie wpisu: instagram