Filmowa Jadźka z "Samych swoich" o śmierci Janeczka. "Wszyscy, tylko nie on..."
W niedzielę zmarł Jerzy Janeczek, aktor znany przede wszystkim z roli Witii Pawlaka w kultowej komedii "Sami swoi". Miał 77 lat. Rozmawiamy z Iloną Kuśmierską, którą poznał na planie: "Gdyby mi ktoś powiedział, że umrze wkrótce ktoś z ekipy 'Samych swoich', stawiałabym raczej na siebie!".
- Prowadził bardzo zdrowy tryb życia, gimnastykował się, pływał, niedawno po powrocie z sanatorium powiedział, że nabrał sił na dwadzieścia lat życia – wspomina Ilona Kuśmierska-Kocyłak, przyjaciółka aktora, która w "Samych swoich" zagrała Jadźkę Kargulównę, dziewczynę, a potem żonę Witii.
Przemek Gulda: Jaką miała pani pierwszą myśl, kiedy dowiedziała się o śmierci Jerzego Janeczka?
Ilona Kuśmierska-Kocyłak: Myślałam o tym znanym powiedzeniu: "nie ma ludzi niezastąpionych". Jak bardzo ono jest fałszywe! Są ludzie, którzy tak bardzo zapadają w pamięć, tak wiele znaczą w naszym życiu, że nic i nikt nie jest w stanie ich zastąpić.
Jak się poznaliście?
Na planie "Samych swoich". To były wakacje, byłam po pierwszym roku warszawskiej szkoły teatralnej, a on był studentem czwartego roku łódzkiej filmówki. On miał łatwiej, bo mógł bez problemu grać w filmie, a w mojej szkole było to zabronione. Szybko okazało się, że się dobrze dogadujemy, choć na planie nie było miejsca na żarty i kontakty towarzyskie.
Jak to?
Wszystkim się wydaje – dostaję często takie pytania od dziennikarek i dziennikarzy – że kiedy kręci się komedię, na planie jest wesoło. Może dziś, kiedy kręci się sit-comy, ale na planie "Samych swoich" nie było nic śmiesznego. Graliśmy bardzo naturalnie, jakby to był dramat, a nie komedia. I pewnie dlatego sam film okazał się taki śmieszny.
Pomagaliście sobie na planie?
Sporo nas łączyło – byliśmy niedoświadczeni, podpatrywaliśmy starszych kolegów i koleżanki, uczyliśmy się od nich, jak zachowywać się przed kamerą. Dużo rozmawialiśmy o naszych postaciach. Nic więc dziwnego, że szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Ta przyjaźń przetrwała do dziś?
Jerzy przez dwadzieścia lat był w Stanach Zjednoczonych, nie mieliśmy więc wtedy bezpośredniego kontaktu. Ale często rozmawialiśmy przez telefon. Potem, kiedy wrócił z poznaną tam żoną, nasze relacje bardzo się zacieśniły. Spotykaliśmy się we czwórkę: on i jego żona, ja i mój mąż.
Kiedy się ostatnio widzieliście?
Jeszcze przed pandemią. Przy okazji festiwalu filmowego w Lubomierzu. Mam problemy zdrowotne, tak daleka podróż pociągiem nie wchodziła w grę. Jerzy zaoferował, że podjedzie samochodem do Włoszczowy, gdzie mieszkam i zabierze mnie ze sobą. I tak się stało. Przegadaliśmy wtedy kilka godzin. Zawsze mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów.
Jaki był Janeczek?
Na pewno był kontaktowy. Niektórzy mówili, że był zasadniczy. Powiedziałabym raczej, że konkretny. Nie ingerował w sprawy innych ludzi, nie próbował nikogo zmieniać. I jeszcze jedno – wręcz słynął z tego, że bardzo dbał o zdrowie. Codziennie się gimnastykował, często chodził na basen. Niedawno byli z żoną w sanatorium. Wybrali się tam pierwszy raz. Wrócili bardzo zadowoleni. Jerzy powiedział mi wtedy, że ma wrażenie, że nabrał sił na kolejne dwadzieścia lat życia. Szkoda, że okazało się inaczej.
Zaskoczyła panią wiadomość o jego śmierci?
Bardzo. Powiem szczerze – gdyby mi ktoś powiedział, że umrze wkrótce ktoś z ekipy "Samych swoich", stawiałabym raczej na... siebie. Wszyscy, tylko nie on.