"Halloween zabija". Będziecie zasłaniać oczy ze strachu [RECENZJA]
Morderca bez twarzy powraca… znowu. Tym razem Michael Myers ma przeciwko sobie nie tylko Laurie Strode, ale i całe miasteczko Haddonfield. Recenzujemy "Halloween zabija".
Strzelano do niego, spadał z wysokości, przeszywano go bodaj wszystkim, co ostre i przygniatano rozmaitym złomem, a raz nawet — choć na niby — odcięto mu głowę. Chyba tylko nie łamano go jeszcze na kole, ale byliśmy już świadkami, lekko licząc, bez mała tysiąca i jednej śmierci Michaela Myersa.
A ten nadal prostuje przetrącony grzbiet i nawet nie otrzepawszy się z kurzu, chwyta za nóż szefa kuchni i dalej tnie, ciacha, rąbie, ćwiartuje i dźga. Parafrazując klasyczną już linijkę z kronik polskiej kinematografii: czasy się zmieniają, a ten pan ciągle zabija.
Zobacz też: zwiastun "Halloween zabija"
Słowo to poniekąd kluczowe, bo i zdobi sam tytuł, składając pewną obietnicę wszystkim krwawym ogarom, że posłużę się brzydkim makaronizmem opisującym tę część publiki, która kino ceni sobie zwłaszcza za realizację pełnych przemocy fantazji. I choć reżyser David Gordon Green jako filmowiec rozgłos zdobył kameralnymi dramatami i eksplozywnymi komediami, to z biegiem lat najwyraźniej sponurzał.
Kino grozy w jego wydaniu to rzecz niemalże nihilistyczna, której praktycznie brak tej franczyzowej lekkości, zwykle pozwalającej odetchnąć od scen przepełnionych sugestywną brutalnością. Ale fakt faktem, że pod jego banderą ten butwiejący już okręt, zwodowany przed laty przed Johna Carpentera, i od tamtej pory sukcesywnie dziurawiony kulami wypadniętymi z zawilgotniałych armat tasiemcowych sequeli, na nowo postawił żagiel.
Przede wszystkim Green odżegnuje się od psychologizowania, odmawiając szukania choćby na poły racjonalnych źródeł niemalże pierwotnego zła, jakie ucieleśnia Myers, który to krok wykonał przed kilkunastoma laty Rob Zombie. Jego niejaki poprzednik reinterpretował bowiem ten swoisty popkulturowy mit po swojemu. Ba, kto oglądał poprzedni odcinek, ten zapewne pamięta, że nawet psychiatra oszalał, próbując rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi.
A nie chodzi o absolutnie nic poza nieustannym parciem naprzód, niepodpartym motywacją inną niż sama potrzeba ruchu. I mowa tu zarówno o Myersie, jak i o samym filmie, który mknie przed siebie niczym istne celuloidowe perpetuum mobile, napędzane kolejnymi padającymi na ziemię trupami.
Lecz mimo rezygnacji z szukania nowych rozwiązań, Green nadal mocuje się z ciężarem całego zbudowanego ze skojarzeń Halloweenowego dziedzictwa. Mamy do czynienia z bezpośrednim sequelem oryginału z 1978 r. (już drugim), pomijającym wszystkie pozostałe, nakręcone niegdyś części filmu, ale otwarcie z nimi korespondującym, który na poziomie fabularnym próbuje iść pod prąd i nie powtórzyć ani jednego znanego nam scenariuszowego triku.
O dziwo zwykle to działa, bo odrywając opowieść od jednego mitu, równolegle Green buduje swój, aczkolwiek bez sięgania po narzędzia inne niż te, które przyniósł niegdyś na plan Carpenter, na dobre i na złe.
Rzecz dzieje się tej samej nocy, co poprzedni sequel, ale równolegle sięga dalej, dopisując retrospektywami finał do rzeczonego arcydzieła z lat 70. Michael, co było oczywiste, nie zginął. Nadpalony, pozbawiony palca czy dwóch, ale nadal pełen ikry i zorientowany na kontynuowanie swego dzieła, rusza na Haddonfield, obierając kurs na dawny rodzinny dom i wybijając po drodze wszystkich, którzy śmią mu na niej stanąć.
Katalog makabry jest tym razem wyjątkowo opasły, a pomysłowość Michaela wydaje się nie znać granic. Sceny mordu Green kręci z niemalże dokumentalnym pietyzmem, to nie radosny slasher rodem z lat 80., ale wywracający żołądek spektakl, który biegnie niejako równolegle do głównej fabuły, przerywając ją mniej więcej co 10 minut, byśmy nie zapomnieli, że Myers nie śpi.
Film opowiada nie o Laurie Strode (Jamie Lee Curtis), co jest odważnym i zmyślnym posunięciem Greena, lecz skupia się na bohaterze zbiorowym - mieszkańcach Haddonfield, którzy, nie chcąc czekać bezczynnie na śmierć, organizują swoistą miejską milicję mającą uprzedzić uderzenie. Na jej czele staje zresztą dorosły już dzieciak, który umknął Michaelowi u Carpentera.
Green mimochodem stara się powiedzieć słówko czy dwa na temat psychologii tłumu, na temat strachu, który albo paraliżuje, albo popycha do bezrefleksyjnego działania, lecz to jedynie okrasa, bo uwaga i reżysera, i scenopisarskiego tria skupiona jest gdzieś zupełnie indziej - na Michaelu Myersie.
O ile poprzedni film koncentrował się na Laurie, całkiem odważnie budując charakterologiczne fundamenty, tak tutaj Green stawia na nich konstrukcję z jednej strony zaskakującą i obliczoną na swoiste fikołki. Mające na celu nie tyle przekreślić poprzedni film, ile zmienić naszą jego percepcję, a z drugiej skrojoną sztywno podług gatunkowych zasad.
Lecz może był to jedyny sposób, aby sequel "Halloween" pozostał sequelem "Halloween"? Bo szczerze imponuje bezgraniczna ufność, jaką Green pokłada w samej formule, dawno już niby przebrzmiałej i, jak się wydawało, wyczerpanej, a jednak nadal efektownej i efektywnej. Nie zdradzę, kto tutaj ginie i komu udaje się przeżyć, ale jedno jest pewne — Michał powróci za rok. Ponoć ostatni już raz.
"Halloween zabija" trafi do polskich kin 22 października.
Ocena: 8/10