Najlepiej zapowiadający sie reżyserzy - część 2
Przed wami druga część naszego zestawienia najbardziej obiecujących reżyserów filmowych, którzy mają na koncie nie więcej niż dwa filmy.
Na pewno pominęliśmy wiele nazwisk – te brakujące możecie wpisywać w komentarzach.
Pablo Giorgelli
W czyje wchodzi buty: Abbas Kiarostami
Ulubione gatunki: Minimalistyczny dramat skupiony na uczuciach konkretnych jednostek
Pablo Giorgelli nie jest twórcą najmłodszym, Argentyńczyk ma na karku czterdzieści sześć lat. Przed premierą jego debiutanckich „Akacji” zajmował się jedynie montażem (w tej profesji ma na koncie zaledwie dwa filmy, zmontowane na przestrzeni pięciu lat). Nie zmienia to jednak faktu, że jego reżyserski start należy zaliczyć do więcej niż udanych. Minimalistyczna historia uczucia rodzącego się pomiędzy kobietą z dzieckiem a zgorzkniałym kierowcą ciężarówki ujmuje wrażliwością i mądrością. Brak w niej jakiegokolwiek przeszarżowania i taniej emocjonalności. Giorgelli nie każe mówić swoim bohaterom zbyt wiele, wpisując się tym samym w pewien konkretny nurt kina Ameryki Południowej (realizowany chociażby przez Lisandro Alonso), daleko jednak „Akacjom” do pretensjonalnego „snuja”. Oby tak dalej. [Jalowski]
Henrik Hellström, Fredrik Wenzel
W czyje wchodzi buty: Panowie mają wygodne buty, odpowiednie do chodzenia po lesie
Ulubione gatunki: Dramat, filmowa metafora
„Burrowing” Hellströma i Wenzela nie jest filmem łatwym. Niespieszne tempo, ekscentryczna praca kamery, filozoficzne zapędy i błądzenie po lesie – to wszystko może brzmieć jak festiwalowa tragedia. Szwedzi uciekają jednak taniej metaforyce i pseudointelektualnym wynurzeniom. Mimo tego, że w tle unoszą się cytaty Thoreau, a wizja malowana przez twórców jest nieco zbyt romantyczna, „Burrowing” potrafi zaangażować i wciągnąć w swój hipnotyczny świat (głównie za sprawą doskonałych zdjęć Wenzela i idealnie dobranej ścieżki dźwiękowej). Panowie znajdują się na początku drogi i zdecydowanie mają szansę na to, aby podążyć nią w odpowiednim kierunku. [Jalowski]
W czyje wchodzi buty: Ma własną parę, jej markę powinien pokazać drugi film
Ulubione gatunki: Komediodramaty o miłości. Od komedii romantycznych trzyma się z daleka Prawdopodobnie dla wielu to jest największe zaskoczenie w naszym zestawieniu. Arkadiusz Jakubik już dawno uwolnił się od sitcomowej łatki, przypiętej mu wraz z ostatnim rokiem XX wieku i dołączył do grona najciekawszych współczesnych polskich aktorów, co w dużej mierze zawdzięcza świetnym kreacjom z filmów Wojciecha Smarzowskiego. Pamiętnego notariusza, co za odpowiednią sumę zafałszuje, czy Środonia znamy wszyscy, ale jaki jest Arkadiusz Jakubik jako reżyser? Na koncie ma tylko jedną fabułę, ale za to jaką! „Prosta historia o miłości” z 2010 roku to film nieszablonowy i jednocześnie dowód na to, że możliwe jest zrobienie dobrego „filmu o filmie w ramach filmu” ;-) W tym interesującym i miłym w odbiorze obrazie Jakubik opowiada zarówno o miłości, jak i o robieniu filmu, a wszystko to na trzech płaszczyznach, które wzajemnie się przenikają. Jakubik wykazał się lekkością i wrażliwością, a Rafał Maćkowiak i Bartłomiej Topa
potwierdzili swój aktorski kunszt. Po tak udanym debiucie nie sposób nie czekać na kolejny film, ale to chyba niestety jeszcze potrwa. Zaraz po „Prostej historii o miłości” Jakubik chciał realizować obraz pt. „Gry domowe”, nad scenariuszem którego pracował przez lata, a nawet dotarł z nim do finału konkursu Hartley-Merrill w 2010 roku. Miała to być historia mieszkającego w małym miasteczku małżeństwa, które przechodzi kryzys, jednak od czasu, gdy PISF odmówił dofinansowania dzieła, nie pojawiają się żadne informacje dotyczące jego realizacji. Jednak Jakubik się nie zniechęca i pracuje nad kolejnym projektem, który już po samym tytule zapowiada się dobrze – „Prosta historia o morderstwie”. Warto również dodać, iż Arkadiusz Jakubik spełnia się także jako reżyser teatralny, jest autorem m.in. wystawianego w warszawskim Teatrze Rampa, bardzo udanego musicalu o Jimie Morrisonie pt. „Jeździec burzy”. [Połaski]
* W czyje buty wchodzi?* Stanley Kubrick, Ridley Scott
Ulubiony gatunek? Science-fiction
Jeszcze do niedawna cicho ukrywał się w cieniu legendy własnego ojca, Davida Bowie. Wszystko zmieniło się jednak w 2009 roku, kiedy Duncan Jones za sprawą swego pełnometrażowego reżyserskiego debiutu pt. „Moon”, pokazał światu umiejętności nabyte w London Film School. „Moon” ujął wszystkich ciekawym motywem przewodnim, wciągającą intrygą oraz mało widowiskową, wręcz klasyczną formą. Dało się także odczuć, iż reżyser solidnie odrobił pracę domową z gatunku SF, gdyż film mieścił w sobie wiele nawiązań do tych fantastycznych rozdziałów twórczości Kubricka czy Scotta. Mogłoby się wydawać, że po artystycznym sukcesie „Moon” Jones w swym kolejnym filmie znowu postawi na minimalizm. Nic bardziej mylnego. „Kod nieśmiertelności” był już widowiskiem na miarę Hollywood, po brzegi wypełnionym akcją i efektami specjalnymi, ale i z odpowiednio uproszczonym zakończeniem, w którym z potencjału pomysłu wyjściowego zostało niewiele. Nie zmienia to jednak faktu, że po dwóch filmach Duncana Jonesa można śmiało powiedzieć, iż
jest on reżyserem obdarzonym wizją o niezwykle elastycznym, acz wciąż fantastycznym charakterze. Z niecierpliwością czekam na jego kolejny projekt. Jones jest już na etapie preprodukcji filmu „Warcraft”, będącego ekranizacją kultowej gry komputerowej stajni Blizzarda. Jeśli tylko film ten opierać się będzie na solidnej podstawie scenariuszowej (do stworzenia której materiału jest sporo), będziemy mieli do czynienia z ważnym obrazem fantasy, odznaczającym się obowiązkowo wysokim stadium epickości. Później Jones zapowiada powrót do skromniejszej formy filmem „Mute”, który byłby futurystycznym love story z akcją odbywającą się w Berlinie oraz jednoczesnym hołdem dla „Łowcy androidów” Scotta. Na jakąkolwiek oficjalną informację na ten temat przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, bo póki co pomysł na film tylko kołacze w głowie tego jakże kreatywnego reżysera. [Piwoński]
W czyje buty wchodzi? On sam nie wie. Nikt nie wie
Ulubiony gatunek? Filmy na podstawie scenariuszy Charliego Kaufmana
Autor największych mind-fucków tego stulecia. Najpierw jako autor wyśmienitych scenariuszy ("Być jak John Malkovich", "Zakochany bez pamięci", "Adaptacja"), potem jako reżyser niezwykle oryginalnej "Synekdochy, Nowy Jork", która wygląda jak artystyczne opus magnum, a jest zaledwie debiutem. Film-gigant, najambitniejsze, najodważniejsze i bezkompromisowe dzieło, którego niezwykła spójność wyłania się z chaosu. Kaufman tworzy niełatwe dzieła, których narracja jest urwana, nielinearna; znaczenia, które nadaje temu, co się wyprawia na ekranie, wymagają ciągłej uwagi i intelektualnej gimnastyki. Innymi słowy, filmy Kaufmana to zawsze duże wyzwanie. Plany na najbliższą przyszłość ma dwojakie – powraca ze scenariuszem do animowanego filmu "Anomalisa" oraz ma nadzieję, że uda mu się zebrać fundusze na kolejne dzieło, którego roboczy tytuł brzmi “Frank or Francis” i jest satyrą na Hollywood w konwencji… musicalu. Na razie realizacja projektu – nie mniej ambitnego niż “Synekdocha” – stoi pod wielkim znakiem zapytania.
[Oświeciński]
W czyje buty wchodzi? Pewnie chciałby być nowym Wajdą.
Ulubiony gatunek? Kino popularne
Ma 32 lata i zero kompleksów. Bo chyba nie posiada ich ktoś, kto wywalczył olbrzymi budżet na film o Powstaniu Warszawskim – według własnego scenariusza, pomysłu i bez oglądania się na życzenia dochodzące z wielu różnych stron. "Miasto 44", którego premiera nastąpi w sierpniu 2014 roku, będzie dowodem albo na geniusz Komasy, albo na kompletną ściemę. “Sala samobójców” była bowiem czymś naprawdę ożywczym w polskim kinie – nowocześnie, oryginalnie i o czymś. Można różnie oceniać debiut Komasy – sam należę do umiarkowanych fanów tej produkcji – ale jednego odmówić mu nie sposób: nie jest bez właściwości i jednocześnie wie, co się we współczesnym kinem dzieje, co widzowie lubią, czego oczekują. Już za takie ambicje i bezkompromisowość należy mu się szacunek. Na kredyt, ale niech będzie. [Oświeciński]
W czyje buty wchodzi: Do realizacji nowego filmu Konopkę natchnęła projekcja "Valhalla Rising" Nicolasa Windinga Refna, więc kto wie, może kiedyś otrzymamy od niego polskiego „Pushera”?
Ulubione gatunki: Bartosz Konopka się nie ogranicza
Bartosz Konopka, chociaż ma tylko jedną pełnometrażową fabułę na koncie, ma coś, czego wielu polskich reżyserów nigdy nie będzie mogło wpisać do swojego CV – nominację do Oscara. To wyróżnienie zawdzięcza dokumentowi „Królik po berlińsku” z 2009 roku. Konopka skończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, po czym przeniósł się do Katowic, gdzie w 2002 roku ukończył reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Na pierwsze sukcesy nie musiał długo czekać, bo już rok później wygrał konkurs na scenariusz filmu dokumentalnego zorganizowany przez telewizję Planete i w ten sposób powstał obraz „Ballada o kozie”. Na fabularny debiut Konopki trzeba było poczekać aż do 2011 roku, gdy w kinach pojawił się „Lęk wysokości”, ale warto było! To obraz bardzo osobisty, żeby nie powiedzieć ekshibicjonistyczny. Krzysztof Stroiński i Marcin Dorociński w fenomenalny sposób ukazali na ekranie trudne relacje na linii ojciec-syn, które dodatkowo są naznaczone chorobą i nierozliczoną przeszłością. W głowie
(i sercu) reżysera ten film siedział już od bardzo dawna, ponieważ pierwsze przymiarki do niego miały miejsce w 2001 roku w postaci etiudy „Czubek”. Kolejny projekt Konopki na pewno zaskoczy wszystkich, ponieważ twórca tym razem postanowił zrealizować obraz anglojęzyczny, który, co ważniejsze, będzie rozgrywał się w średniowieczu! Misjonarz kontra pustelnik, chrześcijanie kontra poganie, do inspiracji „Valhalla Rising” Refna reżyser przyznaje się sam. Dzieło będzie zatytułowane „Niemy”, finansowo wsparł je już Polski Instytut Sztuki Filmowej, a scenariusz otrzymał nagrodę ScripTeast im. Krzysztofa Kieślowskiego dla Najlepszego Scenariusza z Europy Środkowej i Wschodniej na tegorocznym festiwalu w Cannes. Konopka wie, co robi, dlatego warto mu zaufać, nawet przy tak ryzykownym projekcie. Konopkę doceniła również telewizja HBO, powierzając mu reżyserię części odcinków trzeciego sezonu „Bez tajemnic”. [Połaski]
W czyje buty wchodzi: Sandały Stanleya Kubricka, kapcie George’a Lucasa
Ulubione gatunki: Science-fiction FTW!
Przede wszystkim mistrz audiowizualności – zarówno “Tron: dziedzictwo”, jak i “Niepamięć” to dzieła ze wszech miar przemyślane pod względem kompozycji kadru, sposobu użycia efektów specjalnych, nadania wyjątkowego charakteru obrazowi i idealnego połączenia z muzyką. Jest elegancko, nieprzesadnie, wręcz minimalistycznie – filmy Kosinskiego to uczta dla oczu, co nie dziwi, wszak jest z wykształcenia architektem specjalizującym się do tego w grafice komputerowej. Sam scenariusz pozostaje niestety na drugim planie, co powoduje wielki dysonans w ostatecznej ocenie: jest zgrabnie, ale zawsze z zaprzepaszczonym potencjałem na wybitność. Jeśli Joseph Kosinski trafi na dobry, ambitny scenariusz i wydobędzie z aktorów, którym powierza główne role więcej charyzmy, to będziemy mieli wtedy do czynienia z dziełem na granicy wybitności. [Oświeciński]
* W czyje buty wchodzi:* Tego nikt nie wie
* Ulubione gatunki:* Do tej pory dokument, ale może zamieni go na dramat kryminalny?
Marcin Koszałka to twórca o mocnej, ugruntowanej przez lata pozycji. Wszyscy doskonale znamy jego dokonania jako operatora, świetnie sprawdza się także w roli reżysera filmów dokumentalnych. O jego dokumentach można by pisać długo, jednak to nie czas i miejsce. Jak widać, tematyka seryjnych morderców, którą zajął się w „Zabójcy z lubieżności”, wciąż go fascynuje, dlatego w swoim fabularnym debiucie opowie historię zainspirowaną Karolem Kotem, straconym w 1968 roku zbrodniarzem z Krakowa, który zamordował dwie osoby, a dziesięć innych próbował. Obraz będzie zatytułowany „Czerwony pająk” (początkowy tytuł „Lolo”), a w roli głównej pojawi się Filip Pławiak, którego przeciętny widz zacznie kojarzyć dopiero po premierze „Biletu na Księżyc” Jacka Bromskiego, gdzie urodzony w 1989 roku aktor zaliczył swoją pierwszą główną rolę. Kompletnie nie wiadomo, czego możemy spodziewać się po filmie Koszałki, ale jego dotychczasowe doświadczenie podpowiada, że to nie może się nie udać. Z całą pewnością „Czerwony pająk” będzie
jedną z ciekawszych przyszłorocznych polskich premier. [Połaski]
W czyje buty wchodzi:Po premierze „Rewersu” mówiono, aby doszukiwać się w nim następcy Andrzeja Munka
Ulubione gatunki: Czarna komedia. Jak sprawdzi się w kryminale, przekonamy się już wkrótce
Borys Lankosz zaliczył tak zwane „wejście z buta” do polskiego kina. Chyba każdy debiutant chciałby pokonać m.in. samego Wojciecha Smarzowskiego i otrzymać za debiut Złote Lwy. „Rewers” oraz „Dom Zły” to bardzo dobre filmy o bardzo złych czasach, jednak o ile Smarzowski postawił na realizm i wręcz wytaplanie widzów w błocie, o tyle Lankosz podszedł do tematu z zupełnie innej strony. Czarna komedia osadzona w czasach stalinizmu? Czemu nie! Do tego genialnie obsadzona, szczególnie kreacje Anny Polony i Marcina Dorocińskiego, bezbłędnie wcielającego się w hybrydę impertynenta i dżentelmena z legitymacją Urzędu Bezpieczeństwa. Bez wątpienia Borys Lankosz zachwycił swoim debiutem, jednak należy pamiętać, iż jest to obraz zdecydowanie dla wymagającego widza, i to nie tylko ze względu na przewagę czarno-białych zdjęć. W ten sposób nazwisko Lankosz w 2009 roku pojawiło się na ustach wszystkich, ale w branży było już znane wcześniej, bowiem Borys karierę zaczynał jako dokumentalista, co jest zresztą zasługą Marcina
Koszałki, ale to temat na zupełnie inny tekst. Urodzony w Krakowie twórca po zrealizowaniu pełnometrażowego fabularnego debiutu postanowił wyjechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie miał przenieść na srebrny ekran czarną komedię Nancy Mauro – „New World Monkeys”. Nie wyszło, ale nie był to czas zmarnowany. Lankosz w USA zaczął pisać, czego efektem są m.in. prace nad scenariuszem filmu o Jerzym Grotowskim. Po powrocie do kraju pomógł Gregowi Zglińskiemu przy reżyserii zarżniętego przez Telewizję Polską udanego serialu kryminalnego „Paradoks” z Bogusławem Lindą w roli głównej, a ostatnio zadebiutował w Teatrze Telewizji bardzo dobrym „Pamiętnikiem pani Hanki”, w którym miesza komedię z musicalem, czyli gatunki deficytowe lub wręcz nieobecne już w polskim kinie. To jednak nie koniec atrakcji, a dopiero początek, bowiem wiosną przyszłego roku ruszą zdjęcia do adaptacji kryminału Zygmunta Miłoszewskiego pt. „Ziarno prawdy”. Scenariusz wspólnie z Lankoszem napisał sam autor powieści. Współczesny kryminał z relacjami
polsko-żydowskimi w tle (Lankosz lekko poruszał je już w swojej „trzydziestce” ze Studia Munka – „Obcy VI” z 2008 roku) – zapowiada się pysznie! Oby podołał zadaniu bardziej niż Jacek Bromski. Swoją drogą, Marcin Dorociński w roli prokuratora Szackiego? Zobaczymy. [Połaski]
W czyje buty wchodzi? W stare kowbojki
Ulubione gatunki? Western, dramat
Aktorski weteran, który wystąpił w ponad 60 filmach, po drugiej stronie kamery postanowił stanąć w wieku 59 lat. Jak się okazało, debiut był niesamowicie udany. „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” zdobyły Złotą Palmę dla najlepszego scenariusza oraz najlepszego aktora (Lee Jones). Film opowiada historię meksykańskiego imigranta, zastrzelonego przypadkowo przez młodego strażnika. Główny bohater postanawia wyprawić przyjacielowi pochówek, a przy okazji pomścić druha, dając lekcję winowajcy. Debiut Lee Jonesa to dramat psychologiczny, kino drogi i western w jednym. Reżyser niczego nie ugrzecznia, wszystko: bohaterowie, cała sytuacja – sprawia wrażenie niesamowicie realnego i niewygodnego. Dialogi są celne i proste, a całość została skąpana w meksykańskim słońcu. Główny bohater to stary wyjadacz, który kieruje się własnym kodeksem moralnym i zasadami. Kolejny projekt („The Homesman”) powinien mieć premierę na początku 2014 roku, zaś historia ma skupiać się na parze, która ma przewieźć trzy niepoczytalne kobiety
ze stanu Nebraska do Iowa. Wiadomo, że Tommy Lee Jones oprócz reżyserii i produkcji obrazu zagra w nim główną rolę. Mając do dyspozycji jedynie zarys fabuły, ciężko stwierdzić, w jakim kierunku to wszystko podąży. Pewne jest jednak to, że warto na niego czekać, choćby ze względu na obsadę – Meryl Streep, William Fichtner, Hillary Swank, Miranda Otto, James Spader, John Lithgow. [Pajdak]
Samuel Moaz
W czyje buty wchodzi: Elem Klimow
* Ulubione gatunki:*Dramat wojenny
Samuel Moaz ma już na swoim koncie Złotego Lwa. Jego „Liban” zdobył tę nagrodę zupełnie zasłużenie. Klaustrofobiczny dramat młodych ludzi, którzy znajdują się w centrum krwawego konfliktu, doskonale obrazuje grozę wojny. Świat obserwowany przez wizjer czołgu z jednej strony zachwyca (zdjęcia Giora Bejacha to prawdziwy majstersztyk), a z drugiej przeraża – dziwne, że te dwa porządki się nie wykluczają. Moaz udowadnia, że o wojnie można mówić bez milionowego budżetu i, z drugiej strony, bez siedzenia za kupką gruzu i płakania z powodu „wyobcowania”, tak popularnego w polskim kinie. [Jalowski]
Ulubione gatunki? Dramat
Nazwisko zobowiązuje. Debiut reżyserski McQueena poszarpał moje emocje i uczucie estetyki. Historia ludzi skazanych za działalność w IRA, którzy domagają się statusu więźniów politycznych to obraz, który momentami wręcz szokuje. Wyraźnie widać, w jakiej stylistyce reżyser czuje się najlepiej. Ujęcia są powolne, nieco senne, twórca skupia się głównie na bohaterach i dialogach, a całość jest nieprzyjemnie prawdziwa i naturalna. Wrażliwsi widzowie mogą nie wytrzymać do końca seansu. „Głód” zdobył m.in. nagrodę BAFTA za najlepszy film brytyjski, nagrodę Carla Foremana dla najlepszego brytyjskiego reżysera oraz Złotą Kamerę dla najlepszego debiutanta w Cannes. Nic więc dziwnego, że oczekiwania były ogromne. „Wstyd”, w którym McQueen pokazał, że uzależnienie to nie tylko alkohol i narkotyki, zdobył uznanie krytyków, ale podzielił widzów. Wielu zarzucało mu chęć taniego szokowania, co oczywiście jest nieprawdą. Historia uzależnionego od pornografii Brandona to studium rozkładu oraz doskonały pokaz destrukcyjnej
siły jego choroby. Widzimy, jak nie potrafi ogarnąć życia rodzinnego i uczuciowego, staczając się w świat beznamiętnego seksu i dziwnych eksperymentów. Spokojne tempo, statyczne ujęcia – to zdaje się być wizytówką reżysera. „Zniewolony” – jego trzeci film, którego akcja rozgrywa się w XIX wieku w USA, opowiada historię czarnoskórego mieszkańca Nowego Jorku, który zostaje sprzedany na południe. Jeżeli wierzyć zagranicznym krytykom, film może być faworytem przyszłorocznych Oscarów. Cóż, pozostaje czekać na datę premiery w Polsce. [Pajdak]
John Michael McDonagh
W czyje buty wchodzi: Swojego brata, Martina
Ulubione gatunki filmowe: Zdecydowanie komediowe
To nazwisko pojawia się już drugi raz na tej liście. John Michael jest bratem Martina, twórcy „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” oraz „7 psychopatów”. Łączy go z bratem to samo czarne poczucie humoru oraz zamiłowanie do soczystych dialogów, a dzieli bezpretensjonalność, której dzieła Martina są pozbawione (choć wciąż uważam jego pierwszy film za jeden z najlepszych ostatniej dekady). Debiut Johna Michaela „Gliniarz” jest filmem autentycznie zabawnym, lekkim, a przy okazji nie silącym się na żadną wzniosłość. Duża w tym zasługa grającego główną rolę Brendana Gleesona, który jako policjant z niejednym grzeszkiem na sumieniu budzi natychmiastową sympatię u widza. Jego Gerry Boyle niespecjalnie przejmuje się wielką sprawą narkotykową, nawet gdy na komisariacie pojawia się FBI. Priorytetami nadal są alkohol, prostytutki, chora matka i pływanie w morzu. „Gliniarz” zaskakuje nie tylko takim obrazkiem policjanta, ale również i bandytów, którzy, jeśli trzeba, zabiją kogoś bez mrugnięcia okiem, ale i ich trudno nie
lubić. Na premierę czeka następny film McDonagha, „Calvary”, również z Gleesonem w obsadzie. „7 psychopatów” Martina nie zachwyciło. Oby z drugim filmem jego brata było inaczej. [Walecki]
W czyje buty wchodzi? W jeden z adidasów Quentina Tarantino. Drugi but nosi po swojemu
Ulubione gatunki?Komediodramat z domieszką thrillera
McDonagh zaczął od nagrodzonej Oscarem krótkometrażówki „Six Shooter”, a później nakręcił dwa znakomite kryminalne komediodramaty, w dodatku zupełnie od siebie różne. „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” bawiło genialnie napisanymi dialogami i świetnymi rolami Colina Farrella, Ralpha Fiennesa i Brendana Gleesona, a potem zmieniało przyjętą tonację o 180 stopni. „7 psychopatów” było jednym wielkim meta-żartem, w którym bohater-scenarzysta o imieniu Martin szukał pomysłu na film wśród historii opowiadanych mu przez znajomych. McDonagh inspiruje się momentami Tarantino, ale jednocześnie trudno byłoby nazwać go kopistą. Warto czekać na jego następne filmy choćby dlatego, że nigdy nie wiadomo, co następnym razem przygotuje. [Fortuna]
W czyje buty wchodzi? Ciężko powiedzieć, ale na pewno chętniej podreptałby w kapciach Miyazakiego, niż w amerykańskich adidasach
Ulubione gatunki? Animacja
Tomm Moore znajduje się w tym zestawieniu dzięki swojemu „Sekretowi księgi z Kells”. To jedna z najbardziej niepretensjonalnych animacji ostatnich lat. Zupełnie inna od tego, do czego przyzwyczajają nas wielkie koncerny produkujące w Krainie Snów. Tytułowa księga to manuskrypt zdobiony przez celtyckich mnichów, absolutne arcydzieło średniowiecznej sztuki iluminacji. Moore odnosi się do niego zarówno w warstwie formalnej, jak i fabularnej. Owocem takiego podejścia jest powstanie prostej, ale i mądrej przypowieści (doskonałej zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych), która zachwyca wizualnym dopracowaniem i oryginalnością. Oby więcej tego typu projektów. Na kolejny film Moore’a („Song of the Sea”) czekam z rosnącą niecierpliwością. [Jalowski]
Hong-Jin Na
W czyje buty wchodzi: Davida Finchera i Joon-ho Bonga
* Ulubione gatunki filmowe:* Mocne i brudne thrillery
Koreański twórca zasłynął swym debiutem „W pogoni” („The Chaser”) z 2008 roku, luźno opartej na faktach historii seryjnego mordercy prostytutek. Nie marzył mu się jednak obraz, w którym psychopata byłby na pierwszym planie, bądź najważniejsze było policyjne śledztwo, lecz dynamiczny thriller pełen scen akcji. Głównym bohaterem uczynił niezbyt sympatycznego alfonsa, początkowo nie zdającego sobie sprawy, z kim przyszło mu walczyć. Bardzo szybko łapie mordercę, i równie szybko uświadamia sobie własną bezsilność – mierzy się nie tylko z jednym człowiekiem, ale i z głupotą policji, bezdusznym systemem i czasem, którego ma coraz mniej. Powstał kapitalny dreszczowiec, na wskroś amerykański, jednocześnie nie wyzbywający się swej koreańskiej tożsamości. Ta jeszcze mocniej zaznaczyła się w drugim filmie Na, „Morzu żółtym” (2010), opowieści o pechowym taksówkarzu, który godzi się zamordować człowieka, aby móc spłacić dług u mafii. Sytuacja o tyle skomplikowana, że taryfiarz jest koreańskim imigrantem mieszkającym w
Chinach, a wyjazd do Korei w celu zabicia kogoś jest równie niebezpieczny, co sama mokra robota. Tu również niemoc stała się głównym tematem obrazu Na – sytuacja bez wyjścia czyniąca z bohatera kogoś wręcz niezłomnego. W obu tych filmach chęć przetrwania jest tak silna, że ciało wydaje się znieść każdy ból, choćby nie wiem, jak niewiarygodne to się wydawało, przy jednoczesnym poczuciu beznadziejności. I choć w drugim filmie czuć większe ambicje reżysera i scenarzysty, wydaje się on mniej udany od poprzednika – brakuje zwartości cechującej „W pogoni”, zaś finał wypełniony jest niepotrzebnymi zwrotami akcji. Mimo tego jest to ponadprzeciętna propozycja dla fanów gatunku. Hong-Jin Na lubi mroczne i duszne klimaty, jednocześnie nie rezygnując z rozrywkowych elementów kina sensacyjnego. Wróżę mu, że w końcu upomni się o niego Hollywood, tak jak miało to miejsce z jego rodakami – Chan-wook Parkiem, Jee-woon Kimem i Joon-ho Bongiem. [Walecki]
André Øvredal
* W czyje buty wchodzi?* Trolle nie noszą butów
* Ulubione gatunki?* Fantasy, akcja, komedia, monster movie
"Łowca trolli" to bezapelacyjnie powiew świeżości w świecie europejskiego filmu. André Øvredal podarował widzom doskonale zrealizowaną opowieść, stojącą gdzieś na pograniczu fantasy, monster movie i nieco absurdalnej komedii, która pogrywa sobie ze schematami wymienionych gatunków. Efekt jest doskonały. Zważywszy na to, że w swoim pierwszym filmie Norweg również poruszał się po rejonach związanych z fantastyką, możemy gdybać, że w przyszłości pozostanie w tych klimatach. Jeśli po drodze nie zgubi swojego poczucia humoru, efekty mogą być więcej niż zadowalające. [Jalowski]
W czyje buty wchodzi? W stare, wygodne trampki
Ulubione gatunki? Komedia obyczajowa
Reżyser, którego zdecydowana większość kojarzy z roli Teda w serialu „Jak poznałem waszą matkę”. W swoim debiucie nakręcił film „SzczescieDziekujeProszeWiecej”, który zdobył przychylność krytyków i widzów, wygrywając Nagrodę Publiczności na festiwalu w Sundance. Rzecz traktującą o młodych ludziach w wielkim mieście, którzy poszukują miłości, szczęścia i przyjaźni. Obraz pełen delikatnego humoru, a jednocześnie niesamowicie refleksyjny, ze spokojną narracją i nieśpiesznym tempem. Jego drugi projekt „Sztuki wyzwolone” potwierdza, że reżyser doskonale czuje nostalgiczne historie z nutką romantyzmu i humoru. Potrafi opowiadać o przemijaniu i żalu, skłaniać do przemyśleń, a jednocześnie nie dołuje. Podaje ważne tematy w lekki i przystępny sposób. Jak poradzi sobie z kolejnym filmem? Dowiemy się zapewne po zakończenia emisji serialu „Jak poznałem waszą matkę”, kiedy Josh skupi się tylko i wyłącznie na tworzeniu i przestanie być kojarzony z sitcomem. Osobiście trzymam za niego kciuki, jego twórczość idealnie trafia
w moje gusta. [Pajdak]
Colin Trevorrow
* W czyje buty wchodzi?* Oby w adidasy Spielberga
* Ulubione gatunki?* To się okaże
Czy młody, nieopierzony reżyser, którego jedynym sukcesem jest ciepło przyjęta mieszanka komedii, dramatu i romansu podlana sosem science-fiction może wskrzesić potężną markę? Miejmy nadzieję, że tak, ale póki co fakty są takie, że dzięki filmowi „Na własne ryzyko”, bazującym na prawdziwej historii, Trevorrow został zauważony przez widzów i krytyków (nominacja do głównej nagrody jury na festiwalu w Sundance). Reżyser w swoim debiucie skupił się na relacjach międzyludzkich i związkach przeszłości z teraźniejszością. Brak tu dynamiki i akcji, a więc tego, czego prawdopodobnie wszyscy oczekują od „Parku Jurajskiego IV”. Producenci i Steven Spielberg, mający pieczę nad produkcją, proszą o wiarę i wsparcie dla Colina. Zadanie ma niełatwe, ale z drugiej strony – gorszego filmu od „Parku Jurajskiego III” raczej nie zrobi. Miejmy nadzieję, że uda mu się wskrzesić markę, która stanie się dla niego trampoliną do wielkiej kariery.
W czyje buty wchodzi: Po „Płynących wieżowcach” nazywają go polskim Xavierem Dolanem, ale może to tylko fizyczne podobieństwo. Sam reżyser twierdzi, że inspirują go tacy twórcy jak Pedro Almodovar, François Ozon czy Ulrich Seidl. Jeżeli dodamy do tego, że na planie „33 scen z życia” asystował Małgorzacie Szumowskiej, to otrzymujemy mieszankę wybuchową.
Ulubione gatunki: Dramat
Tomasz Wasilewski jest teraz na ustach wszystkich, a „Płynące wieżowce” to bez wątpienia jedna z najgorętszych polskich premier tego roku. Obraz został doceniony na festiwalach, zbiera świetne recenzje, niepokojące jest jednak postrzeganie go przez niektórych jako „pierwszego polskiego filmu LGBT”, przez co jego odbiór może zostać spłycony tylko i wyłącznie do filmu gejowskiego. Sam tego obrazu jeszcze nie widziałem, lecz z niecierpliwością czekam na premierę. Czemu? Przyciąga mnie nie tylko fabuła, ale przede wszystkim młodzi i wciąż mało znani aktorzy: Mateusz Banasiuk, który marnuje swój talent w pewnej śmiesznej telenoweli, Bartosz Gelner i Marta Nieradkiewicz, która w końcu dostała jakąś poważną rolę, bo „Z miłości” Anny Jadowskiej należałoby nie tylko wymazać z jej CV, lecz również zniszczyć wszystkie istniejące kopie tego barachła. A pomyśleć, że Wasilewski debiutował dopiero rok temu, kameralnym, zrealizowanym prawie bez budżetu, niewątpliwie intrygującym obrazem „W sypialni”, którego niestety jednak
dobrym filmem nazwać nie można. Ale był już tam wyczuwalny potencjał urodzonego w Toruniu twórcy, wciąż szukającego własnej drogi w kinie. Obecnie Tomasz Wasilewski przygotowuje się do trzeciej fabuły pt. „Zjednoczone stany miłości”. Scenariusz tego dzieła powstał już kilka lat temu i nawet znalazł się wśród finalistów konkursu scenariuszowego Hartley–Merrill. Całość będzie skupiała się na historii kilku kobiet w różnym wieku, żyjących w średnim mieście zaraz po upadku PRL-u. [Połaski]
W czyje buty wchodzi? Na razie stoi przed wystawą i zastanawia się, co wybrać
Ulubione gatunki? Nieokreślone, ale koniecznie ze szczyptą romansu
Marc Webb to reżyser, który sprawił, że słysząc „komedia romantyczna” nie mam już odruchów wymiotnych. Jego fabularny debiut „500 dni miłości” to fantastyczna historia pewnego zauroczenia/zakochania pokazana oczyma faceta. Wreszcie ktoś odwrócił strony i sprawił, że my, mężczyźni, możemy identyfikować się z głównym bohaterem. Film w idealnych proporcjach mieszał humor i dramat, świetnym posunięciem było także zaburzenie chronologii związku i ukazywanie go na różnych etapach, dzięki czemu znakomicie oddano nastrój towarzyszący głównemu bohaterowi. Drugim projektem reżysera był reboot Człowieka Pająka. Wytwórnia Columbia Pictures postanowiła odświeżyć całą serię i odciąć się od filmów Raimiego. Webb oparł się o serię Ultimate Spider-Man, co wyszło filmowi na dobre. Całość jest poważniejsza od poprzedniej trylogii, główny bohater jest nastolatkiem, który bawi się swoimi umiejętnościami i humorem maskuje strach, a wątek miłosny wybija się na pierwszy plan. „Niesamowity Spider-Man” stał się oczywiście sukcesem
kasowym, dzięki czemu reżyser dostał zielone światło dla kontynuacji. Co z tego wyjdzie i jak potoczy się kariera Marca? Dowiemy się w przyszłym roku. [Pajdak]
Fabrize du Welz
* W czyje buty wchodzi:* Brudne, podarte i ochlapane krwią. Dzieli się nimi czasem z Benem Wheatleyem i Nicolasem Windingiem Refnem
Ulubione gatunki: Horrory, które gdzieś w głębi, pod warstwą zaschniętego brudu, opowiadają o potrzebie miłości. Dziwnie to brzmi, ale tak jest.
Du Welz – razem ze wspomnianymi wyżej Refnem i Wheatleyem – należy do grona reżyserów, których lubię nazywać „gatunkowymi klimaciarzami”. Wszyscy trzej obficie korzystają w swoich filmach ze sztafażu kina gatunkowego, wszyscy trzej stawiają w nich jednocześnie na specyficzny klimat, który zazwyczaj silnie oddziałuje na widza. Du Welz jest w tym gronie twórcą najmniej docenionym i najmniej znanym. Niesłusznie. Jego dwa pełnometrażowe filmy – „Kalwaria” i „Vinyan” – to dzieła spójne, przemyślane i niezwykłe. Oba, choć Du Welz wykorzystuje horrorowe konwencje, traktują gdzieś w głębi przede wszystkim o ślepej i przerażającej potrzebie bliskości. I choć na piśmie brzmi to może nieco pretensjonalnie, w filmach wypada bardzo subtelnie, bo Du Welz znakomicie gra symboliką, a niekiedy nawet surrealizmem (pamiętna scena tańca z „Kalwarii”). To też jedne z najbardziej przerażających horrorów, jakie widziałem – i nie chodzi o to, że trudno po seansie zasnąć czy wejść do pokoju bez zapalonego światła. Horrory Du Welza
działają inaczej, dotykają jakiegoś czułego punktu gdzieś w środku widza i nie chcą puścić. Co ciekawe, nowy film reżysera, „Colt 45”, ma już być zupełnie inny. [Fortuna]
W czyje buty wchodzi: Męskie kino oraz przedmiotowe ukazywanie kobiet przywołują na myśl Władysława Pasikowskiego. Nawet jeżeli, to Marcin Wrona wzoruje się na najlepszych.
Ulubione gatunki: Dramat obyczajowy
Oj, Marcin Wrona nie zaskarbił sobie sympatii krytyków, którzy jego męskie kino ochrzcili mianem „szowinistycznego”. A ja pytam, co jest złego w robieniu obrazów o facetach z krwi i kości, którzy w ostateczności swoje działania motywują troską o reprezentantki płci pięknej właśnie? Najpierw była „Moja krew”, gdzie Wrona wraz z duetem scenarzystów – Grażyną Trelą oraz Markiem Pruchniewskim – pokazał, że ma pomysł na naprawdę oryginalny scenariusz. Tyle że efekt końcowy pozostawiał wiele do życzenia. Potencjał był, lecz dzisiaj, szczególnie w odniesieniu do dużo lepszego „Chrztu”, film z Erykiem Lubosem w roli głównej jawi się bardziej jako ćwiczenie warsztatowe, dzięki któremu urodzony w Tarnowie twórca nabrał reżyserskiej wprawy. Gdybym miał porównać do czegoś obydwa obrazy, to pierwszy z nich byłby pogniecioną kartką z nabazgranym numerem telefonu, a drugi to już w pełni profesjonalna wizytówka, którą z dumą można wręczać. „Moja krew” i zrealizowany zaledwie rok później „Chrzest” mają ze sobą wiele
wspólnego, Marcin Wrona w obydwu obrazach zestawia ze sobą męską przyjaźń z nadszarpniętym zaufaniem w tle, gdzie jeden z bohaterów jest majętniejszy od drugiego, nieubłaganie nadchodzącą śmierć oraz przede wszystkim „cesję” kobiety jednego bohatera na rzecz drugiego. Pójście na łatwiznę? Nie w tym przypadku, ponieważ „Chrzest” od swojego poprzednika okazał się doskonalszy w każdym calu; chociaż wszyscy doskonale wiemy, jakie będzie zakończenie, to jednak historia trzyma w napięciu do samego końca. Do tego jest to dzieło wręcz naszpikowane symboliką, a kolejnym plusem jest niejednoznaczne zakończenie. Jeżeli do tego dodać demonicznego Adama Woronowicza i udany debiut Tomasza Schuchardta, to otrzymujemy jeden z najciekawszych polskich obrazów ostatnich lat. Marcin Wrona w 2002 roku ukończył reżyserię na WRiTV Uniwersytetu Śląskiego (kolega z roku Bartosza Konopki), a w 2003 roku ukończył Mistrzowską Szkołę Reżyserii Andrzeja Wajdy, jednak nie od razu zabrał się za filmy. W 2003 roku rozpoczął swoją przygodę z
Teatrem Telewizji, która na szczęście trwa do dzisiaj, a póki co zamyka ją świetna realizacja „Moralności pani Dulskiej”. Swoich sił próbował także w teatrze scenicznym, w 2004 roku w TR Warszawa wystawił sztukę Endy Walsha pt. „Uwięzieni”, a w tym roku wyreżyserował musical „Chopin musi umrzeć”, najpierw pokazywany w Palladium, a pod koniec roku w Teatrze Polskim. W sieci można znaleźć już próbne sceny trzeciej fabuły Marcina Wrony pt. „Demon”, będącej adaptacją dramatu Piotra Rowickiego. W zdjęciach tych udział wzięli Zieliński, Lubos i Schuchardt, a także m.in. Olga Bołądź i Jacek Koman. Czekam z niecierpliwością. [Połaski]
Benh Zeitlin
W czyje buty wchodzi:*Terrence Malick*
Ulubione gatunki: Dramat z dzieckiem na pierwszym planie
30-latek został obsypany złotem za swój cudowny debiut, “Bestie z Południowych Krain”. Takie pierwsze filmy zdarzają się bardzo rzadko – wraz z rodziną i przyjaciółmi, mając budżet na poziomie 1,5mln dolarów dzięki wsparciu nowojorskiej fundacji Cinereach, z kamerami trzymanymi w rękach, Zeitlin stworzył coś z niczego – ludzką tragedię (skutki huraganu) podlaną sosem fantasy, surrealizmu i bardzo pozytywnymi, niebanalnymi emocjami. Sztuką jest zrobienie tak oryginalnego filmu, ale jeszcze większą jest okiełznanie dziecka-aktora, tutaj Quvenzhané Wallis – dziewczynka talent ma, ale wydobył go właśnie Zeitlin. Młody reżyser kontynuuje udany eksperyment – w przyszłym roku zaczyna zdjęcia do drugiego filmu, w którym – a jakże – główną rolę zagra dziecko, budżet będzie bardzo skromny, a wolność artystyczna nieposkromiona. [Oświeciński]
W czyje buty wchodzi: Naprawdę niełatwo określić
* Ulubione gatunki:* Tym bardziej niełatwo określić. Jak wieść niesie, „Zły” ma być thrillerem
Syn jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserów – Andrzeja Żuławskiego – a przy tym twórca intrygujący i bardzo utalentowany. Jeśli swoim debiutem pełnometrażowym, specyficznym „Chaosem” z 2006 roku, nie zjednał sobie jeszcze publiczności, to zrobił to na pewno „Wojną polsko-ruską”, czyli adaptacją pozornie nieprzekładalnego na język kina debiutu literackiego Doroty Masłowskiej. „Wojną polsko-ruską” Żuławski udowodnił, że ma zupełnie inny pomysł na kino niż jakikolwiek inny polski reżyser. I zdaje się, że swój styl planuje pielęgnować – właśnie trwają przygotowania do ekranizacji „Złego” Leopolda Tyrmanda, która zapowiada się na jeden z najciekawszych polskich filmów przyszłego roku. [Fortuna]
Polecamy w serwisie internetowym Film.org.pl:
Czarno na białym – Karnawał dusz