"Omen: Początek". Hollywood dalej swoje. Kiedy to się skończy?
Hollywood nie ustaje w kręceniu horrorów satanistycznych. Rok temu wskrzeszono "Egzorcystę", teraz mamy prequel "Omenu". Choć tym razem otrzymaliśmy lepszy film, to jednak grany w polskich kinach "Omen: Początek", na którego nabrało się przy okazji wielu krytyków, jest kolejnym dowodem na to, że wytwórnie filmowe raz na zawsze powinny dać sobie spokój z przywracaniem do życia kultowych serii.
Pierwszy "Omen" z 1976 r. to przykład kina, które z powodzeniem żeruje na czyimś sukcesie. W tym przypadku mowa o "Egzorcyście", który trzy lata wcześniej właściwie zmienił paradygmat straszenia widza, zgarnął aż 10 nominacji do Oscara [zdobył dwie statuetki - przyp. red.] i, co chyba najważniejsze dla Hollywood, udowodnił, że na tematyce satanistycznej/demonicznej można zarobić chore pieniądze.
"Omen", opowiadający o dyplomacie, który odkrywa, że adoptowane przez niego dziecko to antychryst, też okazał się hitem i do dziś jest klasyką, która nieźle się trzyma z racji uroczo ponurego, gotyckiego klimatu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: "Omen: Początek" - zwiastun
Niestety tak jak było w przypadku "Egzorcysty", po komercyjnym triumfie "Omenu" w następnych latach widzowie zostali zasypani kolejnymi zbędnymi sequelami. Potem przyszła pora na jeszcze gorsze prequele i remaki. W ubiegłym roku Universal pokazał nam "Egzorcystę: Wyznawcę". Obraz, pomyślany jako bezpośrednia kontynuacja do klasycznego filmu Williama Friedkina, okazał się tak horrendalny, że właściwie brakuje słów, by go opisać. Dostał słuszne baty, a i finansowo nie poradził sobie tak, jak chciało tego studio.
"Omen: Początek" - o co w ógole chodzi?
Minęło jakieś pół roku od premiery tamtego filmu i Hollywood wyciągnęło z grobu drugą najsłynniejszą franczyzę satanistyczną. "Omen: Początek", który od 5 kwietnia jest wyświetlany w polskich kinach, to prequel serii, z którego dowiadujemy się, jak doszło do tego, że Damien przyszedł w ogóle na świat.
Film w dość powolnym tempie, co jest w kontrze do współczesnym horrorów, odsłania nam, jak życie i umysł Margaret (Nell Tiger Free), przyszłej zakonnicy, która przyjeżdża do Rzymu, by odbyć posługę w jednym z sierocińców, wywracają się do góry nogami, gdy kobieta odkrywa prawdę na temat koszmarnego spisku. "Omen: Początek" ma sporo nie tylko z klimatu oryginału Richarda Donnera, ale także z dzieł Romana Polańskiego ("Dziecko Rosemary"), a nawet Andrzeja Żuławskiego (cytowana jest słynna scena z "Opętania").
W "Omen: Początek" mamy nawet, być może nieintencjonalny, wymiar metaforyczny. Debiutująca w pełnym metrażu Arkasha Stevenson wraz ze współscenarzystami pokazuje historię, w której kobiety zmuszane są przez instytucje religijne do potwornych porodów.
To nie tylko przypomina rozwiązania z horroru cielesnego, bo ciała są w tym filmie rzeczywiście naruszane w niedopuszczalny sposób, ale także jest w tym jakieś echo głośnej decyzji Sądu Najwyższego USA z 2022 r., która dała zielone światło dla wprowadzenia zakazu aborcji w poszczególnych stanach.
Rzekomo ambitny horror
Nawiązania do klasyki kina, powyższe motywy z cielesnością oraz elegancka kompozycja kadru sprawiły, że "Omen: Początek" zebrał bardzo przyzwoite oceny - na Rotten Tomatoes cieszy się wynikiem 81 proc. Michał Walkiewicz z filmweb.pl stwierdził nawet, że mamy do czynienia z "cudem", bo mało kto wierzył, że otrzymamy coś, co rzeczywiście da się oglądać.
Na tym peany się nie skończyły. Niektórzy posunęli się nawet do przypisania filmu do kategorii tzw. "elevated horror". Ta jedna z głupszych koncepcji, na jaką wpadli krytycy filmowi w ostatnich latach, ma nam wmówić, że skądinąd znakomite dzieła z poprzedniej dekady (m.in. "Hereditary" oraz "Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii") są nową jakością w horrorze, łączącą poważną tematykę i kunsztowną reżyserię z inteligentnym przekraczaniem granic konwencji.
To oczywiście bzdura, bo horror artystyczny istnieje od co najmniej lat 20. poprzedniego wieku. Nie dziwi mnie reakcja Johna Carpentera, jednego z mistrzów kina grozy, który w rozmowie z AV Club nie udawał nawet, że nie ma absolutnego pojęcia, czym ten "elevated horror" jest.
Tym samym trochę bawi mnie, że "Omen: Początek" został przyjęty jako nie wiadomo jak ambitny horror, gdy mimo wszystko jest po prostu ładnie zrealizowanym mydleniem oczu. Żadna metaforyka nie zmienia faktu, że funkcjonuje on przede wszystkim w sztywnych ramach franczyzy, a nie stanowi samoistny byt. Przecież na poziomie scenariusza produkcja nie unika średnio udanego powtarzania ikonicznych scen z oryginału.
Jest też pełna klisz. Ma zajechaną na śmierć, złowieszczo pulpową wizję Kościoła. W drugiej połowie stosuje ograne dla kina grozy chwyty, co nie zawsze jest straszliwie złe, ale wizjonerskie też nie. Twist fabularny jest w filmie tak słabo zamaskowany, że widz odkryje go po kwadransie. Wspomniany wcześniej spisek to wątek, który szybko sprowadza ten "wysublimowany" horror na ziemię. Wizualna strona, a także bardzo dobra rola Tiger Free nie są także w stanie do końca wynagrodzić nam różnych głupot, które oglądamy zwłaszcza w pozbawionym napięcia finale.
Hollywood jak zwykle bez refleksji
Wniosek znowu wypływa ten sam - zamiast wskrzesać serie, które tego nie potrzebują, Hollywood mogło by dać Stevenson coś innego do zrobienia, a nie marnować jej talent na kolejną część jakiegoś "Omenu". I mogłoby wykonać telefony np. do Demiana Rugny ("Gdy rodzi się zło") czy Damiena Leone (seria "Terrifier"), którzy za małe pieniądze są w stanie uczynić filmowe cuda [notabene ten drugi odbił się jakiś czas temu od kilku wytwórni, które bały się jego zbyt brutalnych pomysłów - przyp. red.].
Tu drogowskazem są działania np. A24, które poprzez stawianie na autorskie wizje, potrafi przyciągnąć sporą widownię do kin. I to nawet przy wcale niemałych budżetach.
Oczywiście jestem tego świadomy, że fabryka snów raczej nigdy nie pójdzie w tę stronę, bo po co komu oryginalny projekt, skoro panuje myślenie, że taki "Omen" to niby maszynka do zarabiania pieniędzy. Obecny, kiepski wynik kasowy prequela (zaledwie 35 mln dolarów przy budżecie wynoszącym 30 mln) udowadnia, że tak nie jest. Oby to była dobra nauczka. Pytanie, ile takich jeszcze Hollywood potrzebuje.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" pochylamy się nad "Mocnyn tematem" Netfliksa, załamujemy ręce nad szokującą decyzją Disney+, rzucamy okiem na "Nową konstelację" i jedziemy do Włoch z "Ripleyem". Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: