"Pitbull. Autoparodia". Jak Vega ostatecznie dobił kultową serię [RECENZJA]
Zabierzcie Patrykowi Vedze kamerę, niech po prostu zostanie księdzem. Wymyślona przez niego ewangelizacja widowni za pomocą ekranowych dziwek, przemocy i koksu to jakaś koszmarna pomyłka.
Jest 11 listopada, więc wypada spełnić swój obywatelski obowiązek i kupić bilet na film Patryka Vegi, tego na wskroś polskiego reżysera. Vega nie dość, że jest reżyserem najbardziej kasowym, najpopularniejszym, zapełniającym multipleksy, to do tego najbardziej patriotycznym. To taki polski Quentin Tarantino i polski Guy Ritchie. A przynajmniej ma takie aspiracje.
Wielokrotnie deklarował się jako wierzący katolik, do tego stopnia, że swój film soft-porno zatytułowany "Pętla" zakończył sceną… nawrócenia głównego bohatera. Wielokrotnie wypowiadał się przeciw aborcji, dodając, że Biblia mówi mu jak żyć. I amen, jego święte prawo.
Vega upomina się w swoich filmach o polską służbę zdrowia, o polskich żołnierzy, polską policję, a nawet polską politykę. Ma też coś z typowego polskiego kombinatora, który łamie obostrzenia i nie przestrzega reguł. Wszyscy pamiętamy, że kręcił film w czasie pandemii. To na planie u Vegi w 2016 r. doszło do postrzelenia operatora kamery przez strzelającego ostrą amunicją byłego komandosa GROMU-u.
Ten jego patriotyzm docenił też ostatnio PISF, z programów pomocowych przyznając mu 6 milionów złotych. To, co dostał ode mnie za bilet, to taka mała cegiełka na kino patriotyczne. Czy to dobrze ulokowane pieniądze?
Pershing, Papała i Mojżesz
Vega jest niczym skompromitowany wujek, który kiedyś był chlubą całej rodziny, a dziś z zażenowaniem zapraszamy go na imprezy rodzinne, czując, że się zaleje i będzie próbował podwędzić biżuterię ze szkatułki babci. Reżyser od lat "jedzie" na legendzie pierwszego "Pitbulla", który – film i serial – był rzeczą wybitną. To była perfekcyjna mieszanka doskonałego aktorstwa (Gajos, Dorociński, Grabowski, Mohr, Stroiński, Rosati), niebywałego zmysłu reporterskiego, ulicznej szczerości, dramatu i komedii.
Dlatego wciąż mamy nadzieję, że Vega do tej dawnej formy wróci. Wciąż łudzimy się, że da nam tak samo dobrego "Pitbulla", jak tamten z 2005 roku. Nic z tych rzeczy. Wujek, któremu daliśmy kolejną szansę, znów beknął przy stole, po czym zasnął pijany, obrażając wcześniej pół rodziny.
Nowy "Pitbull" w zamyśle miał opowiadać historię zabójstwa Pershinga – gangstera, o którym było głośno w latach 90. (naprawdę nazywał się Andrzej Kolikowski). Jego ludzie zajmowali się wymuszeniami, ściąganiem haraczy, przemytem, napadami na TIR-y, sprzedażą kradzionych aut, obrotem narkotykami, porwaniami i zabójstwami na zlecenie.
Przypomnijmy, że na tego lidera mafii pruszkowskiej – w ramach walki Pruszkowa z Wołominem - przeprowadzono w latach 90. serię zamachów. Bomby wybuchały w pubie czy w jego mercedesie. W końcu został zastrzelony w Zakopanem w 1999 roku, gdzie pojechał na narty. Dostał strzały w głowę i klatkę piersiową na parkingu przed hotelem "Kasprowy". Chodziło o porachunki wewnątrzmafijne, walkę o władzę w gangu.
Historia przerażająca, ale na pewno ciekawa do opowiedzenia, gdyby trafiła na inteligentnego reżysera.
Tymczasem Vega swoją opowieść ponownie zaczyna od… leczenia swoich seksualnych frustracji, znów dając nam – kompletnie bez sensu – szereg scen z burdelu, gdzie kobiety są poniżane, brutalnie bite, gwałcone i szarpane za włosy. To już u Vegi mus.
Wszystko to zapewne w myśl motta, które pada z ekranu: "mniej gadania, więcej je..nia". Szkoda tylko, że to widz po seansie czuje się wy...any.
Gdy już ulży swoim chorym fantazjom, Vega zajmuje się pokazywaniem na ekranie kolejnych bezsensownych eksplozji. Bohaterem filmu jest niejaki Nos (fatalny w tej roli Przemysław Bluszcz), gangster od podkładania bomb i likwidowania ludzi z broni palnej. Ciężko zrozumieć, co nim kieruje, ponieważ postaci u Vegi nie mają żadnej wiarygodności, ani psychologicznej, ani logicznej. Nos poznaje kobietę, nie wiadomo po co. Dopiero później okaże się, że Vega w swoim scenariuszu zrobi z niej osobę chorą psychicznie. No tak, kobieta to albo wariatka, albo dziwka, prawda, Patryku?
Do fatalnie opowiedzianego wątku o Pershingu (Tomasz Dedek) Vega nie wiadomo po co dodaje swoje fantazje na temat autentycznego zabójstwa komendanta Marka Papały z 1998 roku. Na ekranie panuje całkowita degrengolada: reżyser miesza postaci prawdziwe i fikcyjne, nieśmieszne żarty przeplata scenami egzekucji, a jego bohaterowie wypowiadają mądrości w stylu: "Jeb.. kapusi, niech ch.. ich zdusi".
Później Vega porzuca nagle lata 90. i przenosi akcję do współczesności, gdzie arcywrogiem gangstera Nosa staje się Gebels – czyli policjant od stołecznych spraw kryminalnych. W tej roli tradycyjnie, od 2005 roku, Andrzej Grabowski, który nawet nie udaje, że coś tu gra i że jego rola w jakikolwiek sposób go interesuje. Grabowski śmiało dorównuje tu swoim poziomem Janowi Błachowiczowi, na co dzień zawodnikowi MMA.
Vedze udaje się coś nieprawdopodobnego: jako film akcji "Pitbull" jest nudny; jako komedia sensacyjna – nieśmieszny. Jest jeszcze jeden poziom – religijny. Vega co chwilę przerywa wątki kryminalne, by Grabowski jako Gebels mógł posłuchać fragmentów Biblii na słuchawkach. Reżyser znów sięga po motyw policjanta/Boga Ojca, który przetestował już w "Pętli" (tam robił to Henryk Talar). Gebels – Bóg, czy może Mojżesz, Nos – faraon egipski. Wierzący Gebels wygra ze złem, rozstrzeliwując wszystkich bandziorów, a Vega zgarnie pieniądze z box office'u oraz PISF. Amen! Tyle że to ekranowe odkrywanie przez Gebelsa religii jest mniej więcej tak udane, jak nawoływanie ministra Czarnka, by młodzież zgłębiała myśli prymasa Wyszyńskiego.
Przyznanie antynagród Węże w każdej możliwej kategorii byłoby dla tego amatorskiego dziełka zaszczytem. Jak to się stało, że Vega z dobrego reżysera stał się autoparodystą? Jakie rachunki musi popłacić, że robi takie discopolowe gnioty? I wreszcie: czy rzeczywiście częste czytanie Biblii, co deklaruje Vega, musi mieć aż tak opłakane skutki?