Zdzisław Wardejn przeżył swój pogrzeb. Własna matka go pochowała
Nieprawdopodobna historia wydarzyła się, kiedy aktor miał zaledwie 16 lat. Cała rodzina, włącznie z matką, była przekonana, że Wardejn nie żyje. Kiedy w czasie stypy ktoś zapukał do drzwi, bliscy nie dowierzali, że stanął w nich nie kto inny, jak sam nieboszczyk. W jednym z wywiadów zdradził, jak do tego doszło.
- Przez dwa i pół miesiąca z prawnego punktu widzenia byłem nieżywy. Musiała odbyć się sądowa rozprawa, na której zakwestionowano moje akty zgonu. Dopiero po niej oficjalnie zostałem przywrócony do życia. (…) Wielu było w szoku, widząc mnie żywego. Brali udział w moim pogrzebie i byli przekonani, że zostałem zamordowany - mówi w wywiadzie udzielonym Plejadzie Zdzisław Wardejn.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zaczynając od początku, musimy cofnąć się w czasie do 1956 r. Pod koniec czerwca w Poznaniu miał miejsce pierwszy w PRL strajk generalny. W trwających dwa dni demonstracjach ulicznych zginęło 58 osób, a aresztowanych zostało jeszcze więcej obywateli. Przez przypadek w centrum zdarzeń znalazł się Zdzisław Wardejn, mający wówczas 16 lat.
- Nie było już szkoły, miałem dużo wolnego czasu i byłem ciekaw, co dzieje się na ulicach miasta. Nie brałem aktywnego udziału w tych demonstracjach. Po prostu stałem w tłumie. W nocy w końcu postanowiłem wrócić do domu. Nie wiedziałem jednak, że cały teren wokół był obstawiony przez wojsko. Podszedł do mnie mówiący po rosyjsku żołnierz w polskim mundurze i mnie złapał - wspomina aktor.
Jak wyjaśnia aktor w Plejadzie, znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Oficer zabrał go na przesłuchanie, które trwało trzy dni. Dopiero po tym czasie go wypuszczono. Kiedy wrócił do domu, zastał niecodzienną sytuację.
- W związku z tym, że byłem łobuzem i zdarzało mi się uciekać z domu, mama straszyła mnie, że zwoła kiedyś sąd rodzinny, by zdecydować, co ze mną zrobić. Pomyślałem, że miarka się przebrała i właśnie nastał ten dzień. A ja przecież byłem niewinny - relacjonuje Zdzisław Wardejn.
Kiedy do furtki podszedł ojciec chrzestny i go przytulił, płacząc, Wardejn nie wiedział, o co chodzi.
- Nikt mi niczego nie tłumaczył. Wszedłem do domu i zobaczyłem oparty o wazon swój portret z czarną przepaską, a obok pięć moich aktów zgonu. To była stypa po moim pogrzebie. Okazało się, że po tym, jak nie wróciłem na noc, mama zaczęła mnie szukać w szpitalach i kostnicach - mówi aktor.
Kobieta dowiedziała się, że młody chłopak został śmiertelnie postrzelony. Pojechała zobaczyć ciało. Twarz miał zabandażowaną, ale po układzie pieprzyków na brodzie rozpoznała w nim swojego syna.
- Ciotka dopytywała ją, czy jest pewna, ona nie miała jednak żadnych wątpliwości. Była przekonana, że zginąłem i postanowiła mnie pochować. Dziś myślę sobie, że może chciała raz na zawsze zamknąć pewien etap swojego życia. Stwierdziła, że skoro zamordowano jej męża, to syna mógł spotkać ten sam los. Wolała zorganizować mi pogrzeb i to wszystko zakończyć, niż zastanawiać się, co się ze mną stało - powiedział aktor.
Procedura "przywrócenia" do życia Zdzisława Wardejna zajęła ponad dwa miesiące. Z punktu widzenia prawa nie żył. Dopiero podczas sądowej rozprawy zakwestionowano akty zgonu. Wówczas oficjalnie wrócił do świata żywych.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" znęcamy się nad serialem "Forst" z Borysem Szycem, omawiamy ostatni film Nicolasa Cage'a, a także pochylamy się nad "The Curse" czyli najbardziej niezręczną produkcją ostatnich lat. Możecie nas słuchać na Spotify, Apple Podcasts, YouTube oraz w Audiotece i Open FM.