Zmierzch bogów
Podczas ostatniego festiwalu Camerimage w Łodzi reżyser Joel Schumacher zachwalał swój film, argumentując, że to murowany hit - zagrali w nim przecież Nicolas Cage i Nicole Kidman, a za zdjęcia, po raz pierwszy od 11 lat, odpowiada polski reżyser i były operator Andrzej Bartkowiak. Schumacher zapomniał jednak wspomnieć, że „Anatomia…” to film wielkich przegranych.
On sam, niegdyś pierwszoligowy hollywoodzki rzemieślnik, jest dziś przede wszystkim twórcą niskobudżetowego i w gruncie rzeczy nierentownego kina gatunków (ktoś w ogóle słyszał o „Nienasyconym” czy „Twelve”?). Nicolas Cage od lat grywa w coraz gorszych i tańszych filmach sensacyjnych, by spłacić swoje długi, a starzejąca się Nicole Kidman, choć jeszcze rok temu nominowana do Oscara, dziś dobiera sobie coraz gorsze fabuły i filmowych partnerów (ostatnim był Adam Sandler). Także powrót Bartkowiaka do sztuki operatorskiej nie jest przypadkowy – po dotkliwej porażce finansowej ostatniego wyreżyserowanego przez niego filmu („Street Fighter: Legenda Chun-Li”), liże rany za bezpieczne pieniądze.
Efekt nie trudno było przewidzieć. Film Schumachera okazał się tak zły, że nikt go nie chciał dystrybuować, wyświetlać ani nawet oglądać. Po zaledwie dziesięciu dniach w amerykańskich kinach, gdzie „Anatomia…” zarobiła śmieszne 25 tysięcy dolarów, film trafił bezpośrednio na półki wypożyczalni. Schumacher pobił tym samym rekord należący do jednego z najgorszych filmów ubiegłego dziesięciolecia, „Justina i Kelly”, który na dvd wydano „aż” po 24 dniach od premiery kinowej.
Co zawiodło? Właściwie wszystko. „Anatomia strachu” to spektakularna kompromitacja, do której każdy dołożył swoją cegiełkę. Schumacher skleja opowieść o napadniętej we własnym domu parze niedbale, bez dawnego wigoru, Cage wpada momentami w autoparodię, Kidman stać tylko na szereg histerycznych ekspresji, a zdjęcia Bartkowiaka są, mówiąc wprost, zwyczajnie brzydkie. Zmęczenie materiału bije z każdego kąta ekranu – można śmiało założyć, że scenariusz filmu powstał w latach dziewięćdziesiątych, a dziś wygrzebano go po prostu z zakurzonej szuflady.
Wtedy chcieliśmy jeszcze takie filmy – konfrontujące przypadkowych bohaterów ze śmiertelnym zagrożeniem – oglądać. Narastająca w nich determinacja, która w ostatecznym rozrachunku pozwalała przezwyciężyć niebezpieczeństwo. Ale role ciemiężonych mężów i prześladowane żony zaczęły odgrywać coraz większe, silniejsze i bardziej charyzmatyczne gwiazdy, formuła szybko się wyczerpała, popadła w śmieszność. Ostatnie dobre wspomnienie tego rodzaju kina to bodajże „Azyl” Davida Finchera, ale pamiętać trzeba, że film ów powstał prawie 10 lat temu.