Do trzech razy sztuka. Aragorn idzie po Oscara
- Coś klika i nagle ma szaleństwo w oczach – mówił o Viggo Dominic Monaghan, z którym razem grał na planie "Władcy pierścieni". To "klikanie" zapewniło mu już trzecią nominację do Oscara. Wiele wskazuje na to, że tym razem wróci do domu ze statuetką.
- Za każdym razem masz tę pierwszą, oscarową przemowę, czy piszesz nowe? – zapytał ostatnio Viggo Mortensena Jimmy Kimmel w swoim wieczornym talk-show.
- Przy pierwszej nominacji napisałem sobie tekst, przy drugiej był już nowy. Tym razem wyluzuję i nie będę się tym przejmował – odpowiedział.
W tym samym wywiadzie Viggo przyznał: - Od czasów "Władcy pierścieni" nie widziałem tak intensywnych reakcji ludzi na film, w którym gram. Nawet nie policzę, ile razy ktoś do mnie podszedł i przyznał, że np. widział "Green Book" trzy razy, że go to w jakiś sposób poruszyło. A to największa nagroda.
Włoch z Bronxu ma przepis na Oscara
"Green Book" to historia skrojona pod Oscary. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Akademia Filmowa kocha pewien typ historii. Po pierwsze: oparte na faktach. Po drugie: dotykające palącego Amerykę problemu rasizmu. I po trzecie: takie, które ten kocioł emocji potrafią lekko ostudzić humorem i błyskotliwymi dialogami.
"Green Book" to wszystko ma. Więc nie trudno sobie wyobrazić, że Viggo Mortensen – nominowany w tym roku w kategorii "główna rola męska" - w końcu odbierze na scenie Kodak Theatre zasłużonego Oscara. Bo jako filmowy Frank Vallelonga a.k.a Tony Lip nie ma sobie równych.
Tony istniał naprawdę. W latach 60. był pracownikiem słynnego nocnego klubu Copacabana w Nowym Jorku. Włoch z pochodzenia, mieszkaniec Bronxu od najmłodszych lat. Gdy Copę zamknięto, by przeprowadzić remont, Tony musiał znaleźć sobie nową pracę, by utrzymać żonę, dwójkę dzieci i dom. Przypadkiem trafił na rozmowę o pracę u "doktora Shirleya". Doktorem okazał się czarnoskóry pianista Don Shirley (w tej roli Mahershala Ali).
Film Petera Farrelly’ego pokazuje, jak dwie zupełnie różne osobowości muszą zacząć ze sobą współpracować. Biały Tony wcześniej był uprzedzony do czarnoskórych. Jak bardzo - to pokazuje scena, gdy wyrzuca szklanki, z których pili w jego domu czarnoskórzy robotnicy. Czarnoskóry Don z kolei jest ostoją spokoju i elegancji. Zaprzeczeniem tego, jak rasiści w USA widzieli wówczas czarnoskórego. Potrzebuje kierowcy, który będzie mu towarzyszył podczas trasy koncertowej na Południu. Tak, tym przesiąkniętym rasizmem amerykańskim Południu lat 60.
Tony od razu przekonuje się, z czym codziennie musi zmagać się Don. Wyjdzie sam do baru? Pobiją go. Hotele? Musi korzystać z tych przeznaczonych tylko dla kolorowych. Jeżdżenie po nocy po mieście? Zabronione. Toalety w luksusowych hotelach, w których koncertuje i zabawia publiczność? Nie może z nich skorzystać, bo przecież jest czarny.
Pół Ameryki już mówi - i będzie mówić o tym, jak w "Green Book" pokazano amerykański rasizm. Można też wiele mówić o przygodach prawdziwych Dona i Tony’ego, którzy po tej podróży zostali przyjaciółmi. Ale można - a nawet trzeba - skierować światło na Viggo Mortensena i to, jak znakomicie w tym filmie zagrał.
To film jednego aktora. Wybacz, Mahershala. Ty już swojego Oscara dostałeś. Tym razem to Viggo gra pierwsze skrzypce. "Green Book" bez jego perfekcyjnego akcentu, włoskiego temperamentu i drobiazgowej gry aktorskiej nie istnieje. Właśnie za takim Viggo tęskniliśmy.
Gwiazdor, który nie ma nic z gwiazdora
Nick Vallelonga, syn Tony’ego Lipa, czyli Franka Vallelongi, lubi przytaczać pewne zdanie swojego ojca. Gdy Franka/Tony'ego pytano, jak to jest być sławnym na starość, odpowiadał zawsze: "Kochany, byłem sławny, zanim byłem sławny".
Coś, pod czym Viggo Mortensen nigdy by się nie podpisał. Jest za skromny. Choć wszyscy mogą śmiało o nim mówić per gwiazdor, to absolutnie się tak nie zachowuje. Może dlatego że żyje z dala od Hollywood, w słonecznej Hiszpanii? A może przede wszystkim dlatego, że jako jeden z nielicznych aktorów, którzy zrobili ogromną karierę, dalej stąpa twardo po ziemi.
Gdy dziennikarka "New York Timesa", Thessaly La Force, zapytała, dlaczego właściwie ważne jest dla niego aktorstwo, odpowiedział: - Po prostu chcę grać w filmach, które za dziesięć lat będę oglądał z przyjemnością.
Mortensen wspominał w kilku wywiadach, że to mama zaszczepiła w nim miłość do filmów. Zabierała go jako dziecko do kina, a potem dyskutowała z nim o tym, co zobaczyli na ekranie. Ale to nie był początek historii o tym, jak to młody chłopak postanawia zostać aktorem, gdy dorośnie.
W jego życiu wszystko wydaje się dziełem przypadku. Dorastał w amerykańsko-duńskiej rodzinie, zamieszkałej w Nowym Jorku. Gdy był dzieckiem, rodzice wyprowadzili się z nim do Wenezueli, potem do Danii, Argentyny, a szkołę skończył w Hiszpanii. Miał 11 lat i rodzice się rozwiedli. Wtedy Viggo zamieszkał na stałe z mamą w Nowym Jorku. Zrobił dyplom z iberystyki i politologii, a potem poniosło go dalej w świat.
Trafił z powrotem do Danii, gdzie pracował m.in. jako kierowca tirów i sprzedawca kwiatów w Kopenhadze. W końcu wrócił do Stanów, by zająć się aktorstwem.
Uratowany przez Polaka
Viggo zaczął karierę od zagrania amisza ("Świadek"). Był więźniem w obozie koncentracyjnym dla homoseksualistów ("Bent"), gangsterem ("Życie Carlita"). Był pobity ("Wschodnie obietnice", "Historia przemocy"), zagłodzony i zamarznięty ("Droga"). Na planie tego ostatniego filmu upierał się, że nie może mieć komfortowych warunków życia, bo źle odegra swoją rolę. Spał na zewnątrz w ujemnych temperaturach i zawsze upewniał się, że ma przemoczone buty.
O jego poświęceniu dla roli przekonali się też twórcy filmu "Dobry człowiek" z 2008 roku. Mortensen gra tam profesora Johna Haldera, który napisał książkę pochwalającą eutanazję w przypadku śmiertelnie chorych pacjentów. Jego powieść zyskała aprobatę nazistów. Kariera profesora nabrała rozpędu, za to z moralnością miał ogromny problem. By przygotować się do tej roli, Viggo odwiedzał byłe niemieckie nazistowskie obozy koncentracyjne (także te na terenie Polski). Zwiedził Warszawę, krążył po niemieckich wioskach.
Początek kariery Mortensena w ciekawy sposób wiąże się z Polską. Ponoć niewiele brakowało, a... straciłby w naszym kraju życie.
W 1994 roku polski reżyser Lech Majewski zaproponował początkującemu wówczas aktorowi jedną z ważniejszych ról w jego karierze. Obsadził go w "Ewangelii według Harry’ego". Była to satyra na styl życia "made in USA", produkowana przez Davida Lyncha.
Większość scen kręcona była w okolicach Łeby. To właśnie tam Majewski podobno uratował Mortensenowi życie.
- Producent Henryk Romanowski załatwił mu piękną willę w Łebie, gdzie mieliśmy bazę produkcyjną do zdjęć na wydmach Słowińskiego Parku Narodowego. Viggo się skrzywił i stwierdził, że nie chce splendoru, tylko pragnie mieszkać w starym namiocie wojskowym na wydmach – opowiadał po latach reżyser.
- Kiedyś, jak co rano, przypływamy przez jezioro Łebsko na plan, dobijamy do brzegu, a stróż nocny krzyczy coś, macha rękami. Okazało się, że Viggo natrafił na ruchome piaski i zaczął w nich tonąć. Cudem go wyciągnęliśmy, bo tkwił już po szyję w tej pułapce – wspominał Majewski.
Z karłem przez wody Anduiny
Wiele lat później mógł wpaść w inną pułapkę. Jednej roli, z której znają go na całym świecie. Viggo Mortensen może być włoskim kierowcą, żołnierzem, gangsterem, kim tylko chce. Ale dla rzeszy fanów jest przede wszystkim Aragornem z powieści J.R.R. Tolkiena, tajemniczym Strażnikiem Północy, który okazuje się prawowitym królem wielkiego imperium i obrońcą wszystkiego, co na świecie dobre, przed złem z Mordoru.
Aragorn to postać, z którą Viggo będzie zrośnięty do końca życia, choćby zagrał jeszcze w tysiącu filmów. Czasem aktorzy daliby wiele, by odciąć się od jednej roli z przeszłości. Ale jemu nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Lubi wspominać pracę na planie "Władcy pierścieni". Przecież to Aragorn - i film Petera Jacksona - uczynił go gwiazdą.
To dzięki Aragornowi Mortensen przebił się wśród tysięcy aktorów czekających na swoje pięć minut w Hollywood. A mogło być zupełnie inaczej. Swój obecny status gwiazdy aktor zawdzięcza przypadkowi - i 10-letniemu wówczas synkowi, Henry’emu.
Peter Jackson miał już skompletowaną obsadę "Władcy Pierścieni" i nakręconych kilka pierwszych ujęć, gdy zadzwonił do Viggo. Przyznał, że rozmyślił się i Aragorna nie mógł zagrać planowany pierwotnie do tej roli Stuart Townsend. Jackson zaprosił Mortensena na plan. A ten wypalił, że... nie ma pojęcia o żadnym Tolkienie.
Ale historia wydawała się ciekawa. Opowiedział o propozycji Henry'emu. Na swoje szczęście. Synek aktora był ogromnym fanem tolkienowskiego świata. Przekonał ojca, że musi koniecznie wystąpić w filmie.
"Władca pierścieni: Drużyna Pierścienia" i kolejne części cyklu: "Dwie Wieże" i "Powrót Króla" zyskały nieprawdopodobną popularność. "Time" bił wtedy brawa Peterowi Jacksonowi za to, że stworzył alternatywny świat, który przekona do siebie każdego: i dorosłego, i dziecko. "Washington Post" rozpływał się z kolei nad Mortensenem, nazywając go "prawdziwą rewelacją".
Ku uciesze fanów Jackson godzinami kręcił ze swoją ekipą materiał za kulisami. I tak zachowały się wspaniałe historie o tym, jak np. pracowało się z Viggo, ale i on zdradził sporo o produkcji.
Dominic Monaghan, filmowy Merry: - Viggo jest niesamowity. Zawsze spokojny, inspiruje innych. I zdecydowanie jest starej daty. Czasem to wyglądało tak, że w mig wpadał w rolę. Coś klika i ma nagle szaleństwo w oczach.
Liv Tyler, Arwena: - Viggo jest niesamowitym fotografem. Robił zdjęcia niemal cały czas na planie. W przyczepie, gdzie robiono nam makijaże, było ogromne lustro. Viggo przyczepiał na nim zdjęcia, które robił. Pod koniec ujęć nie było już wolnej przestrzeni na lustrze. Tworzył tam niesamowite kolaże. Gdy skończyliśmy pracę, nawet chciał odkupić od produkcji te przyczepy, bo szkoda mu było tych obklejonych wspomnieniami luster.
Peter Jackson: - On nie tylko gra. On staje się postacią. Kiedyś zabrał swój miecz z planu i poszedł z nim do restauracji. Oparł go o stolik, gdy jadł. Jeździł też z tym mieczem samochodem po mieście. Miecz zawsze leżał na tylnym siedzeniu.
Viggo na planie zaprzyjaźnił się szczególnie z Kiranem Shahem. Karzeł był dublerem Elijah Wooda, czyli Frodo Bagginsa. Rosły Amerykanin i liliput o kenijsko-hinduskim pochodzeniu tworzyli… wyjątkowy duet.
Mortensen wspomina: - Nagrywaliśmy scenę ze spływem łodziami po rzece Anduina. Kiran siedział przede mną. Kamery były nad nami, ale nie mogły wychwycić, że rozmawiamy, bo wszystko trzeba byłoby powtarzać. Kiran przez zaciśnięte usta zaczął mówić: "Viggo, o mnie się nie martw". Ale o co chodzi, pomyślałem. "Jeśli się przewrócimy, ratuj siebie. Ja nie umiem pływać". Co?! Nie mogłem uwierzyć. I on nawet nie żartował.
Typ niepokorny
- Rolą Aragorna mogę uzmysłowić ludziom siłę, jaka drzemie w prawym, mądrym przywódcy. To ważne w dzisiejszych czasach, gdy przywódcy są aroganccy, brak im pokory i skromności - mówił Mortensen w jednym z wywiadów.
Jemu samemu jednak tej pokory czasem brak. Przy czym jedni nazwą to brakiem pokory, inni - odwagą. Viggo publicznie wypowiadał się na temat sytuacji w Izraelu, oskarżając tamtejszy rząd o angażowanie się w terroryzm: - Nikt w mediach nie ma problemu z tym, by krytykować palestyńskich terrorystów, ale jeśli ktoś ośmieli się skrytykować agresywne działania Izraela przeciwko Palestyńczykom, od razu jest na cenzurowanym.
Viggo angażował się w politykę, ale nigdy nie agresywnie. W 2005 roku usłyszał o Kalifornijce Cindy Sheenan, której syn zmarł na wojnie w Iraku. Chciała spotkać się z Georgem Bushem, by opowiedzieć mu o synu-żołnierzu.
Oficjalne prośby zawiodły, więc Cindy zaparkowała swojego kampera przed rodzinnym domem Busha, by zwrócić na siebie uwagę. Mortensen chciał okazać kobiecie swoje wsparcie. Poleciał do Cindy, przywiózł jej zakupy i książkę George’a Orwella. Zadedykował też kobiecie jeden ze swoich albumów: Intelligence Failure. Rozmawiali dwadzieścia minut - aktor musiał wrócić do Los Angeles, by odebrać syna ze szkoły.
Aniołkiem nie jest, o czym świadczy także ostatnia afera z rasizmem w roli głównej. W trakcie wywiadów promujących "Green Book" użył słowa "czarnuch". W angloamerykańskim kręgu kulturowym jest to nieprawdopodobny skandal. Słowo "nigger" jest uznawane - słusznie - za tak złe i okrutne, że nikt nie śmie użyć go publicznie, nawet po to, by napiętnować tych, którzy obrażają nim osoby czarnoskóre. Mówi się "the 'n' word", czyli "słowo na 'n'". Viggo powiedział je w całości.
Na Twitterze szybko rozpętała się burza. Więc wydał oświadczenie:
"Użyłem pełnego słowa, mówiąc o tym, że w 1962 - roku akcji filmu - ludzie używali go na co dzień. Moją intencją było wypowiedzieć się przeciwko rasizmowi. Nie mam jednak prawa, by nawet próbować wyobrazić sobie, jak bolesne jest usłyszenie tego słowa w jakimkolwiek kontekście, zwłaszcza z ust białego mężczyzny. Nie używam tego słowa prywatnie ani publicznie. Przepraszam, że użyłem go wczoraj (podczas spotkania z publicznością). Nie użyję go ponownie".
Czy Viggo, chcąc dobrze, nie pogrzebał sobie w ten sposób przypadkiem szans na Oscara? Okaże się 24 lutego.