Gwiezdne wojny wchodzącego smoka: "Mortal Kombat" kończy 25 lat!
Ćwierć wieku temu, 18 sierpnia 1995 roku, "Mortal Kombat" Paula W.S. Andersona trafił do amerykańskich kin, zmieniając podejście branży oraz widzów do ekranizacji gier video.
18.08.2020 16:32
Na "Mortal Kombat" wychowało się całe pokolenie młodych (i nie tylko) widzów, nic zatem dziwnego, że amerykańska produkcja zyskała od czasu premiery status obrazu kultowego, do którego wielu chętnie wraca mimo upływu lat. Co jednak ważniejsze, film Andersona cieszy się dziś wciąż mianem jednej z nielicznych sensowych ekranizacji gier video.
Złośliwi twierdzą, że trudno było źle przenieść w ramy kopanego kina akcji grę, w której szereg postaci naparza się w ramach efekciarskiego turnieju z ledwie zarysowanym podłożem fabularnym, ale takie opinie bardzo łatwo sparować wspomnieniem nakręconego wcześniej "Super Mario Bros.". Oto z prostej zręcznościowej przygodówki w uroczym świecie grzybków i kolorowych stworków Hollywood zrobiło filmowy koszmarek w kuriozalnej alternatywnej rzeczywistości pseudo-dinozaurów.
Pewniak, który zarobi fortunę
Prawdą jest, że fabularnie "Mortal Kombat" daleko do gier "Assassin’s Creed" (wypranej przez hollywoodzką wersję z jakiejkolwiek fabularnej ekscytacji), jednak zepsuć można było naprawdę sporo.
Na przykład, zatrudnić do roli boga piorunów Raidena ex-Bonda Seana Connery’ego. Całe szczęście, że święcącą wówczas sukcesy na świecie grą automatową (wersje komputerowa i konsolowa powstały na skutek tego sukcesu) zainteresował się producent Lawrence Kasanoff, który zauważył w niej potencjał na nowy rodzaj kinowej rozrywki.
Chciał zrobić film i dla fanów gry, i dla widzów jej nieznających, dlatego postanowił trzymać się wiernie cyfrowego "Mortal Kombat" i zarazem stworzyć pełnoprawne uniwersum, uzupełniane w kolejnych częściach przez nowe postaci i wydarzenia.
W rozmowach z decydentami ze studia New Line używał chwytliwej frazy, że film będzie "połączeniem 'Gwiezdnych wojen' i 'Wejścia smoka'", obiecując, że przekuje sukces kasowy w multimedialną serię filmów, seriali i innych wzajemnie na siebie wpływających audiowizualnych produktów. Czyli w gruncie rzeczy to, co dziś robią Marvel i Disney.
Co to za kicz?
Kasanoff dostał zielone światło, jednak w zasadzie wszyscy, z którymi rozmawiał, pukali się w głowę i wieścili mu koniec kariery.
– Co postaci będą robić cały film? – pytali. – Bić się i gadać między kolejnymi bijatykami o tym, że jeśli ludzkim wojownikom nie uda się wygrać turnieju, Ziemię przejmie truposz z zaświatów?
Nie pomagał fakt, iż ówczesne ekranizacje gier – takie jak wspomniany "Super Mario Bros" czy kiczowaty "Uliczny wojownik" – były gromione krytyków oraz widzów.
Kasanoff rozumiał jednak coś, czego myślący szablonowo ludzie z Hollywood nie potrafili – "Mortal Kombat" wyróżniała nie fabuła, ale wzbogacone gamą ciosów specjalnych brutalne potyczki, które zamieniały graczy w żądnych krwi wirtualnych zawodników.
Z "Wejścia smoka", klasyki kina kopanego, producent zaczerpnął element turnieju, w trakcie którego postaci napotykają na coraz trudniejszych przeciwników. "Gwiezdne wojny" z kolei zainspirowały go tym, w jaki sposób George Lucas skorzystał z kulturowych archetypów i przedstawił klasyczną literacką podróż bohatera do wzięcia odpowiedzialności za swój los.
Bo mimo kilkunastu efektownych i skomplikowanych choreograficznie sekwencji walk "Mortal Kombat" kładzie nacisk na postaci.
Fantazja jak w grach
Liu Kang chce na turnieju pomścić brata, co mu się udaje, ale dopiero wtedy, gdy przyjmuje do wiadomości, że nie był tej śmierci winny. Johnny Cage uczy się odrzucać toksyczne ego i wierzyć we własne umiejętności. Sonya Blade z kolei zaczyna doceniać wartość zaufania i w pewnym momencie zamiast walczyć do upadłego, usuwa się na dalszy plan.
Nie ma w rozwoju postaci "Mortal Kombat" większej głębi psychologicznej, ale jest na tyle treści i humoru, że każdy widz może poczuć z nimi więź. Zwłaszcza, że ludzcy wojownicy stają naprzeciwko barwnej galerii postaci z gry: atakujący żywą liną i ziejący ogniem Scorpion, zamrażający wszystko co się rusza Sub-Zero, jaszczurkowaty Reptile, potężny, zmiennokształtny czarnoksiężnik Shang Tsung czy czteroręki animatroniczny potwór Goro.
Każdy prezentował inny styl i wachlarz ciosów, dodając opowieści różnorodności i wizualnej pikanterii, podkreślanej odrealnioną scenografią oraz zaskakującymi odjazdami, najazdami i trickami kamerowymi.
Kasanoff postawił jednak na swoim i stworzył film, który powinien był zapoczątkować fascynujące uniwersum pełne różnych niesamowitości, jednak nie dlatego, że trzymał się konsekwentnie swej imponującej wizji, lecz dzięki ogromnemu szczęściu i dziesiątkom zbiegów okoliczności.
Wszedł w zdjęcia bez finalnej wersji scenariusza, w efekcie czego reżyser i aktorzy dołożyli do oryginalnie poważnego wydźwięku historii sporo głupkowatego humoru, który nie podobał się twórcom gry. Zatrudnił niedoświadczonego w kinie akcji filmowca, który nauczył się kręcić sceny pojedynków dopiero na planie, zmuszając aktorów do przekraczania swych granic (Robin Shou zaliczył między innymi kontuzję ramienia i kilka pękniętych żeber, a Linden Ashby sikał podobno krwią).
Kasanoff został też zmuszony do drogich dokrętek (po pokazach testowych widzowie zażądali więcej scen akcji) i odbył dziesiątki burzliwych spotkań z ludźmi ze studia, którzy chcieli przejąć kontrolę nad projektem, w który do końca nie wierzyli.
Tak się tworzy historię
Premiera "Mortal Kombat" stała się ostatecznie jednym z najważniejszych wydarzeń 1995 roku.
Film utrzymał się przez trzy tygodnie na szczycie amerykańskiego box-office, a na świecie zarobił 122 miliony dolarów, zyskując uznanie zarówno w oczach widzów, jak i fanów gry, którzy byli zachwyceni wiernie oddanym klimatem gry, choreografią walk i scenografią.
A także głupkowatym humorem, oryginalnymi scenami akcji, stylową reżyserią oraz wiarygodną grą aktorską. Historie z planu historiami z planu, jednak dzięki temu, że za projekt zabrali się ludzie nieobyci w hollywoodzkich realiach, udało się nakręcić film, który przekraczał granice tego, co było wtedy dozwolone.
Zarówno pod kątem ukazywania przemocy (kategoria PG-13 nie zezwalała na ujmowanie w kadrze śmierci… ale jedynie ludzkich postaci), jak i obsadzenia w głównej roli aktora o azjatyckich rysach twarzy (Robin Shou był weteranem kina akcji z Hong Kongu, ale w Stanach nie był znany).
Nie wspominając już o soundtracku złożonym głównie z elektronicznej muzyki tanecznej (próbowano na Kasanoffie wymusić między innymi piosenki… Janet Jackson!), która nie kojarzyła się nikomu z przebojem kinowym.
Fakt, że jeden z najbardziej kultowych filmów lat 90. powstał w tak kultowej formie dosyć przypadkowo, powinien służyć nade wszystko za ciekawostkę, gdyż prawda jest taka, że spora część amerykańskiej klasyki kina powstała dzięki zbiegom okoliczności i łutom szczęścia.
Liczy się zawsze finalny rezultat, a ten jest w "Mortal Kombat" wciąż nad wyraz zadowalający. Choć raczej dla konkretnego pokolenia widzów, do których film został zaadresowany. Już niedługo, w 2021 r., do amerykańskich kin trafi kolejny "Mortal Kombat", produkowany tym razem przez uznanego reżysera Jamesa Wana (serie "Obecność" i "Naznaczony", ale także "Szybcy i wściekli 7" oraz superbohaterski "Aquaman") i skierowany do zupełnie innej widowni. I bardzo dobrze, niech każde pokolenie ma swój "Mortal Kombat".