"Maestro". Bradley Cooper rozczarowuje niezdecydowaniem [RECENZJA]
Po filmie "Narodzinach gwiazdy", który szturmem podbił serca krytyków i publiczności, oczekiwania wobec kolejnego filmu Bradleya Coopera były wyjątkowo wysokie. Niestety reżyser, scenarzysta i aktor nie staje na wysokości zadania. "Maestro" to rozszalały utwór napisany na całą orkiestrę, w którym każdy z solistów gra inną melodię. Trudno znaleźć motyw przewodni, który mógłby spiąć w całość ten nadmiar tematów i wątków.
Leonard Bernstein (Bradley Cooper) to amerykański dyrygent, kompozytor i pianista, który szturmem podbił muzyczną scenę w 1943 roku, zastępując chorego kolegę w prowadzeniu orkiestry podczas koncertu w Carnegie Hall. Człowiek wielu sprzeczności, który kochał muzykę, mężczyzn i kobietę, ale przede wszystkim siebie i uwielbienie, które otrzymywał.
Cooper tworzy biograficzną opowieść, ale z jego obrazu nie dowiadujemy się zbyt wiele o Bernsteinie. Powierzchownie zarysowane konflikty, schematy i zero-jedynkowe porównanie sprawiają, że ten film tonie w dłużyznach i zbyt wielu wątkach, które nie mają szansy wybrzmieć w pełni. Dostajemy namiastkę muzycznej kreacji, zmagania się z tożsamością, seksualnych eksploracji, rodzinnego ciepła czy pasji, które bywa ważniejsza niż wszystko innego.
MAESTRO Zwiastun 2023 Napisy PL Netflix Film Bradley Cooper
I choć głównym bohaterem jest maestro, zdecydowanie ciekawiej wypada jego żona, Felicia (Carey Mulligan). Uwikłana w uczucie, które nie przynosi spełnienia. Ta druga, a właściwie trzecia zaraz po muzyce i męskich fascynacjach Bernsteina. Cierpliwa i oddana wiecznie w cieniu mistrza. Kobieta wyrozumiała, która zawsze czeka na swojego męża, by ogrzać się w cieple jego miłości. Dziwna relacja pełna zależności, która w oczach Coopera urasta do rangi wyrozumiałego poświęcenia i wiecznego uczucia zasługującego na uznanie. Mulligan sprawnie niesie na swoich barkach konflikt wewnętrzny swojej bohaterki. Felicia kocha Bernsteina, ale zdaje sobie sprawę z emocjonalnego uwikłania, w którym tkwi od lat. Szkoda, że jej postać nie została bardziej pogłębiona. Zresztą sam mistrz to też tylko szkic partytury, który wymaga jeszcze wielu poprawek.
"Maestro" opowiada o sporym fragmencie życia Bernsteina. Wydawać by się mogło, że dzięki temu poznany charakter i motywacje mistrza. Niestety Cooper nieudolnie prowadzi nas przez jego życie, zabierając widzów na kilka koncertów, towarzyskich rautów i do pokoi, gdzie w samotności komponuje. Mówi o sprzecznościach, które musiał łączyć w sobie kompozytor: bycia celebrytą w muzycznym świecie i introwertycznym twórcą zakochanym w nutach. Wiele z tych faktów dowiadujemy się za sprawą słów wypowiadanych przez bohaterów, mniej z czynów czy obrazów. Cooper wpada w schematy, zero-jedynkowo przedstawia świat, w którym żyje Bernstein. Przykładny ojciec i mąż ocieka ciepłem i dobrocią. Kiedy spotyka się z mężczyznami, w grę wchodzą głośne imprezy i biały proszek. Reżyser wartościuje jego wybory, wpycha go w klisze i nie potrafi zdekonstruować mitu poszukującego artysty w wiecznym niespełnieniu. Tworzy przy tym celebrację związku pełnego poświęceń, przede wszystkim z kobiecej strony.
Jak na film o kompozytorze i dyrygencie, muzyka wybrzmiewa wyjątkowo słabo. Coopera nie interesuje Bernstein przy pracy. Nie wchodzi w proces twórczy. Nie daje przestrzeni, by jego kompozycje wybrzmiały w pełni. Tak naprawdę dostajemy jedną scenę, w której podniosłe dźwięki wypełniają nawy kościoła. Patos duchowej kreacji prowadzi do rodzinnego pojednania, gdy po poważnej kłótni Felicia decyduje się na powrót do zdradzającego ją męża. Muzyka dobra na wszystko. Muzyka łagodzi obyczaje.
"Maestro" chce opowiadać o wielu sprawach. Marzy o zbudowaniu pełnego portretu nie tyle Bernsteina, ile jego związku z Felicią. Niestety zbyt wiele w nim fałszywych nut, by w pełni zachwycić się tą kompozycją. Cooper nie poradził sobie z rozszalałą orkiestrą. Poszczególni muzycy wyrwali się spod jego kontroli. Jako kompozytor filmowego dzieła musi stać się bardziej uważny. Nie jest to wielki utwór, ale ciekawa piosenka, która szybko wypadnie z ucha.
Małgorzata Czop z Wenecji dla Wirtualnej Polski