Oscary 2020: Bong Joon-ho w Hollywood. Uczeń przerósł mistrza
Po tegorocznej oscarowej gali jednym z najczęściej wpisywanych w internetową wyszukiwarkę haseł będzie zapewne nazwisko południowokoreańskiego reżysera Bonga Joon-ho. Wszystko za sprawą spektakularnego sukcesu filmu "Parasite", który przeszedł właśnie do historii gali i nagród filmowych w ogóle.
Stała się rzecz bez precedensu – oto twórca pochodzący z Azji i najczęściej realizujący swoje projekty w tym kręgu kulturowym wyprzedził takich oscarowych pewniaków jak Sam Mendes i jego "1917" czy Martin Scorsese z "Irlandczykiem". Podczas jednej nocy z reżysera wywodzącego się z niewielkiej w gruncie rzeczy narodowej kinematografii (a przynajmniej nie aż tak znanej czy popularnej – jeszcze) awansował do pierwszej ligi Hollywood, do której symbolicznie wprowadził go już jakiś czas temu sam Quentin Tarantino – jak się wydaje, jeden z większych przegranych tej nocy oscarowej.
W pewnym sensie jest to więc historia w stylu "uczeń przerósł mistrza", bo przecież już od premiery "Parasite" podczas festiwalu w Cannes mówi się, że film Bonga jest bardziej tarantinowski niż "najnowszy Tarantino", czyli "Pewnego razu… w Hollywood". Paradoksalnie zresztą oba tytuły rywalizowały ze sobą o Złotą Palmę, również ze wskazaniem na Koreańczyka.
Oscary 2020: Jan Komasa nie liczył na nagrodę dla "Bożego Ciała". Miał mocnych konkurentów
Rozmowa o Bongu i jego wielkim sukcesie nie jest właściwie możliwa bez przybliżenia kontekstu i próby uzmysłowienia sobie, jak daleką drogę do Dolby Theatre przeszedł ten 51-letni twórca urodzony w Daegu. Kto wie, może tych czterech kluczowych Oscarów (najlepszy film – pierwszy w historii tytuł nieanglojęzyczny, najlepszy film międzynarodowy, najlepszy reżyser i scenariusz oryginalny) wcale by nie było, gdyby nie rekordy wyświetleń "Gangnam style", cały nurt k-pop, zespół BTS czy filmy Park Chan-Wooka, który w Ameryce zadomowił się już raczej na dobre?
Oscary 2020: Bong Joon-ho przebył długą drogę
Żeby było jasne: Bong nie startuje w Hollywood z pozycji zupełnie zerowej. Jego pierwszym wielkim sukcesem na skalę światową (po ponad dekadzie działania na rodzimym podwórku) był "The Host: Potwór" z 2006 r. pokazywany premierowo na festiwalu w Cannes, co było raczej niezwykłe, biorąc pod uwagę gatunek i fakt, że był to tytuł przede wszystkim typowany na wakacyjny hit okresu ogórkowego.
Hitem rzeczywiście się okazał, a po kilku miesiącach wyświetlania uznano go za jeden z najbardziej kasowych filmów koreańskich, który do tego znakomicie poradził sobie na rynkach światowych.
Bong zaczął dostawać mnóstwo propozycji z całego świata, bo dał się poznać jako twórca, który doskonale rozumie współczesnego widza oczekującego poza świetnym rzemiosłem także rozrywki, ale i licznych niespodzianek fabularnych. Bong zręcznie żongluje gatunkami, świetnie porusza się w ich ramach, często i chętnie je przekraczając. W tym sensie jego twórczość to powiew świeżego powietrza w Hollywood wciąż rządzonym przez białych starszych panów, którzy z rozrzewnieniem wspominają system studyjny dawnej Fabryki Snów Złotej Ery.
Bong Joon-ho buduje swoją legendę
Chociaż Bong nie jest już młodzieniaszkiem, lepiej niż niejeden absolwent filmówki zaraz po dyplomie z najprostszych efektów wydobywa jak najwięcej, nie potrzebuje przy tym nie wiadomo jak wydumanych budżetów. Z tej perspektywy to twórca idealny na ciężkie czasy finansowych zapaści w rozrywce i może również symbol powracającego kina środka – gdzieś pomiędzy rozbudowanymi produkcjami Marvela a kameralnymi opowieściami z kin studyjnych czy platform streamingowych.
Od czasu "The Host: Potwór" Bong konsekwentnie buduje swoją legendę. Zna coraz więcej ludzi z branży, zasiada w składach jurorskich ważnych festiwali (Sundance, Cannes, Edynburg), pokazuje tam też swoje nowe filmy, kształtując tym samym interesującą atmosferę dialogu wokół każdego nowego tytułu. Flirtuje z mainstreamem, umiejętnie balansując kino artystyczne z rozrywkowym.
Tak było na przykład z hitowym "Snowpiercerem" z 2013 r., który okazał się sukcesem uśpionym – po premierze na festiwalu w Berlinie dowiadywaliśmy się o nim za sprawą marketingu szeptanego, najlepszej reklamowej metody wymyślonej przez człowieka.
Następna w kolejności "Okja" z 2017 r . okazała się kolejnym ważnym krokiem Bonga w Cannes i nowym, choć dość kontrowersyjnym otwarciem dyskursu o roli Netfliksa i alternatywnych metodach dystrybucji. Tytuł był bowiem jednym z pierwszych zrealizowanych dla tej platformy, który do tego szturmem wdarł się na międzynarodowy festiwal o ustalonej, niebudzącej wątpliwości renomie.
Bong Joon-ho: Cannes nie było gotowe
Cannes do tej pory odczuwa lekką zgagę na samą myśl o tamtych pokazach, potem już konsekwentnie odmawiając platformom streamingowym akcesu do stawania w szranki w konkursie głównym. Dialog rozpoczęty przed trzema laty właśnie za sprawą "Okji" Bonga trwa na dobrą sprawę do dziś i również do dziś zastanawiamy się, czy i gdzie się zakończy.
Ubiegłoroczny sukces "Romy" i tegoroczna nominacyjna hegemonia "Historii małżeńskiej", "Irlandczyka" i "Dwóch papieży" (wszystkie tytuły od Netfliksa) to tylko dowód na to, jak bardzo pioniersko do tematu dystrybucji podchodzi sam Bong Joon-ho.
A wszystko zaczęło się przecież od skromnych, realizowanych z minimalnymi budżetami filmów jeszcze w Korei, które dziś wywołują często uśmiech zażenowania na ustach chyba wszystkich poza etatowym aktorem Bonga – Songiem Kang-Ho (Kim w "Parasite").
Podczas naszej rozmowy na festiwalu w Locarno Song przyznał, że w początkach kariery Bonga był jednym z nielicznych widzów jego wczesnych prób reżyserskich. I to zapewne wpłynęło na ich późniejsze twórcze relacje, wzajemne zaufanie i oddanie, a w końcu i wieloletnią przyjaźń.
Niezależnie od tego, co wydarzy się dalej z Bongiem Joon-ho i jego karierą w Hollywood, udało mu się dokonać rzeczy znaczącej i bezprecedensowej. Nie tylko stał się wielkim wygranym tegorocznych Oscarów, "czarnym koniem" raczej przewidywalnego rozdania. Pokazał Amerykanom i angielskojęzycznej publiczności w ogóle, że poza Ameryką dzieją się rzeczy wspaniałe i pora wreszcie nauczyć się czytać napisy pod zagranicznymi dialogami. A wszystko to przekazał we własnym języku i z tłumaczką u boku.