Skazani na sukces
Zamachowski, Malajkat, Figura całkiem długo królowali w polskim kinie. Kilka lat temu wyparli ich Szyc, Dygant, Kot, Adamczyk. Jednak do zdetronizowania ich przygotowuje się nowe pokolenie.
Są jak kury znoszące złote jajka. Nowa krew polskiego kina: Sonia Bohosiewicz, Rafał Maćkowiak, Lesław Żurek, Marieta Żukowska, Natalia Rybicka, Małgorzata Buczkowska, Antoni Pawlicki. Młodzi, gniewni, autentyczni.
– Dziś warsztat nie jest priorytetem, a kino wciąż poszukuje nowych, wyrazistych osobowości. To zależy dziś od błysku, magnetyzmu, co w gruncie rzeczy sprowadza się do osobowości – mówi producent filmowy i reżyser Michał Kwieciński. – Warsztat to zamierzchłe czasy, dlatego świat zawodowców miesza się ze światem amatorów. Kiedyś chodziło o to, by grać, dziś o to, by być sobą. Przed laty, nim aktor trafił do filmu, musiał przejść przez teatr, nauczyć się warsztatu, dziś nie potrafi dokonać tzw. analizy postaci.
AKTORKA PEŁNĄ GĘBĄ
W bejsbolówce i adidasach doskonale wtapia się w przechodniów warszawskiego Mokotowa. Sonia Bohosiewicz jak zwykła młoda mama spaceruje z wózkiem wokół parku Królikarnia. Nie szczędzi epitetów pod adresem kierowcy, który z piskiem opon hamuje obok jej śpiącego dziecka. Dla filmu odkrył ją Maciej Ślesicki. – Sonia to aktorka pełną gębą. Jej nie jest potrzebna tylko ładna buzia i zgrabna figura, bo ma talent. A w dzisiejszych czasach to dosyć rzadki dar – dodaje Kwieciński.
Sukces Bohosiewicz polega na pewnego rodzaju swojskości, z którą utożsamia się widz. To kobieta prawdziwa, z bagażem smutków, radości i kompleksów, jak każda przeciętna dziewczyna. Sama uważa, że jej sukces ma także związek z doświadczeniem. – 10 lat temu na pewno byłam głupsza. Wiele dała mi grupa Rafała Kmity, gdzie sami radziliśmy sobie z budowaniem roli, granie komedii to największa trudność. Dzisiaj to wszystko procentuje – przyznaje aktorka.
Równie fascynującym zjawiskiem okazuje się dojrzałość Rafała Maćkowiaka, który właśnie przeżywa swój renesans. To aktor do zadań specjalnych. Kiedy trzeba zagrać księdza, staje się duchownym, kiedy geja – na ekranie jest gejem. – Gdy debiutowałem, moja świadomość zawodowa była znikoma. Wykorzystywano moją energię i świeżość, które w pewnym momencie się zużyły. Teraz nauczyłem się korzystać z życiowego doświadczenia. Podczas pracy nad filmem „Senność” moja dziewczyna była tuż przed porodem – opowiada Rafał. – Radość z życia prywatnego, z którą niepotrzebnie walczyłem na planie, okazała się inspiracją. Miałem zagrać geja, więc starałem się skrywać uczucia i myśli o dziecku do momentu, aż uświadomiłem sobie, że to, co właśnie przeżywam, wiąże się z rodzajem emocji, których doświadcza grana przeze mnie postać. Dziś Rafał znów jest na szczycie, ale życie nauczyło go traktowania sukcesu na chłodno, bo – jak przyznaje – nagrody i dobre recenzje ogłupiają.
Lesław Żurek to typ amanta nieco wycofanego z rzeczywistości. Nie ma agresywnego stosunku do świata, jest typem samotnika. Moda na Żurka wynika z jego urody i pewnego spowolnienia energetycznego, które podoba się kobietom. Bez względu na otaczające go westchnienia aktor zachowuje bezpieczny dystans do własnej kariery. – Nie wierzę w to, że nieustannie będę na fali – mówi. – Nie martwi mnie to jednak, bo aktorstwo nie jest jedynym zawodem, który mogę wykonywać. Na nim moje życie się nie kończy. Dzięki takiemu podejściu porażki mniej bolą. Zresztą nie bardzo wiem, co jest celem w tym zawodzie. Co można osiągnąć. Być pochowanym na Powązkach? Nie chcę być autorytetem.
Kilkanaście lat temu to Daniel Olbrychski machał szablą, dziś role patriotów spadają na kark Antoniego Pawlickiego. – Kręci mnie granie w filmach historycznych, ale cieszę się, że dostaję też inne propozycje. Dzięki temu wiem, że sprawdzam się nie tylko w 1939 roku – żartuje Pawlicki.
Michał Kwieciński widzi w nim aktora komediowego. – Ale na tę odsłonę będzie trzeba jeszcze poczekać. Antek sam się przed tym broni, traktując siebie jako amanta, ale czas to zweryfikuje. To aktor wybitny, ma ciekawe spojrzenie, w którym wiele można wyczytać. Rola życia jeszcze przed nim.
GWIAZDA Z TELEWIZORA
Dziś film i serial korzystają z siebie nawzajem. Marieta Żukowska w wielkim stylu przeszła z telewizji do kina. Po filmie „Nieruchomy poruszyciel” wzrosła jej wartość jako aktora wielkiego ekranu. Marieta to kompilacja urody, umiejętności i popularności telewizyjnej. Od września widzowie zobaczą ją w serialu „Londyńczycy”. Jest kobietą odważną, o wielkiej sile charakteru i wysokiej odporności. Te cechy pomagają przetrwać w zawodzie polegającym na czekaniu. Marieta chętnie podejmuje role postaci o nieokreślonej barwie, w których dobro walczy ze złem. – Po skomplikowanych rolach czasem trudno jest wytrzymać z samym sobą. Aktorstwo graniczy z szaleństwem, które trzeba umieć w sobie ogarniać. Z jednej strony, artyści mają przepastną duszę, którą ciągnie do ekstremalnych przeżyć, z drugiej, potrafią powiedzieć: „Stop”. Zrobić pranie i posprzątać. Trzeba się oddać sztuce, ale nie aż tak, by zatracić siebie – opowiada Marieta.
Od siedmiu lat na oczach fanów serialu „Samo życie” dorasta Natalia Rybicka. Jako 13-letnia dziewczyna wylądowała na deskach teatru Janusza Józefowicza. Szybko trafiła do telewizji. Pierwsze szlify zdobywała u boku Barbary Krafftówny w serialu „Więzy krwi”. Atutem Natalii jest uniwersalność, może zagrać właściwie wszystko, zarówno niewinne dziewczę, jak i bezwzględną przestępczynię. W ubiegłym roku dała popis swoich możliwości w horrorze „Pora mroku”. Ostatnio można było ją oglądać w „Londyńczykach”. Przekroczyła już dwudziestkę, ale wciąż ma w sobie dziecięcą radość. – Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że jestem dorosła – mówi. – Czas tak szybko mija, właściwie kończę już studia.
Początkowo reżyserzy czerpali z jej naturalności, ale dzieci szybko się wypalają. By przetrwać, Natalia poszła do szkoły teatralnej. Efekt: zainteresowanie jej nazwiskiem wzrasta. – Gdy po długich wakacjach wróciłam na plan, kamera mnie krępowała. Trudno mi było z powrotem wpaść na właściwe tory. Reżyser „Samego życia” powiedział: „Z dziećmi tak jest, kończy się ich czas”. Żal mi było, że mój czas minął, że już nie potrafię. Zaczęłam podchodzić do pracy poważniej, zrozumiałam, że to nie jest zabawa. Dojrzałam do decyzji, że szkoła teatralna jest potrzebna, bo świeżość się traci, a umiejętności rozwija. Talent to za mało.
NA MIARĘ EUROPY
Małgorzata Buczkowska to polska wersja Susan Sarandon, ponieważ zaangażowanie jej do filmu to gwarancja dobrze wykonanej roboty na europejskim poziomie. – To jeden z największych talentów w Polsce, niewiele jest takich aktorek. Ma olbrzymie spektrum, może zagrać niemal wszystko. Jej nieszablonowa uroda podkreśla niezwykle intrygującą osobowość – mówi Michał Kwieciński.
Małgorzata Buczkowska uważa, że jej sposób postrzegania świata to suma doświadczeń teatralnych i osobistych. – Myślę, że bardzo uczciwie pracowałam w łódzkim Teatrze Jaracza. Dostałam szansę grania trudnych ról, które pomogły mi się rozwinąć. Czasem trzeba czekać wiele lat, aż warunki psychofizyczne wyklarują się, aż pootwierają się jakieś klatki, wewnętrzne blokady – mówi aktorka.
Niewykluczone, że zobaczymy Małgosię w kinie europejskim. Jej drugim domem są Włochy. Od dziecka spędza tam dużą część roku – na razie tylko na rodzinnych wizytach, jednak aktorka nie ukrywa, ma plany zagrania u włoskiego reżysera. Sukces finansowy
Wzięci aktorzy mogą zarobić nawet 12 tysięcy złotych za dzień zdjęciowy. Trzeba jednak pamiętać, że nie grają codziennie. W porównaniu z europejskimi stawkami nasi aktorzy zarabiają dobrze. To dziś intratny zawód.
Małgorzata Buczkowska przyznaje, że finansowy spokój zawdzięcza serialowi „Barwy szczęścia”. – Zaraz po studiach myślałam ideowo. Po wielu latach zaczęłam zauważać konieczność zarabiania pieniędzy. Liczne nagrody teatralne nie przełożyły się na korzyści finansowe. Ideowość zamknęła mnie w teatrze, ale jak wylądowałam po spektaklu bez jedzenia, zaczęłam otwierać się na serial i telewizję.
Zdaniem Soni Bohosiewicz jej życie nie zmieniło się drastycznie, trudno także mówić o porażającym sukcesie finansowym. – Nie poczułam, że nagle diametralnie skoczyły moje akcje, że podniosło mi głowę o pięć centymetrów i teraz mogę wziąć 17 kredytów, bo będę zarabiać wielkie pieniądze. Być może tak by się stało, gdybym pojawiła się w „Tańcu z gwiazdami”. Ale nie chcę takiej kariery. Dziś, żeby nie wypaść z obiegu, człowiek musiałby iść do każdego programu, pokazywać się w każdej telewizji śniadaniowej. A ja akurat teraz mam dziecko. Nie przekreśliło to jednak mojej szansy. Minął rok, a telefony dzwonią.
Antoni Pawlicki otwarcie przyznaje, że gdyby przyjmował wszystkie propozycje, pewnie mógłby jeździć lepszym samochodem. Żałuje, że wymyślono pieniądze.
– Chciałbym mieć fajny dom i kasę na wakacje, ale to często nie idzie w parze z zawodowymi ambicjami. Z kolei z kina autorskiego nie wynikają duże pieniądze, ale przynajmniej się rozwijam.
TEKST MAGDALENA RADOMSKA