10 najśmieszniejszych komedii ostatnich 10 lat. Nie oglądaj wszystkich na raz!
09.06.2020 21:01
Chociaż początek, a w zasadzie całe pierwsze półrocze 2020 roku nie sprzyja pogodzie ducha, to właśnie ze względu na pandemię koronawirusa oraz konsekwencje dla gospodarki i życia codziennego, mocno ograniczonego po wprowadzonych obostrzeniach, ludzie chętniej sięgają po produkcje, które choć odrobinę mogą poprawić im nastrój.
I pomimo faktu, że w ostatnich tygodniach nastąpiła pod względem obostrzeń solidna odwilż, wciąż największą popularnością cieszy się gatunek bardzo często przez krytyków uznawany za ten gorszy czy niegodny popularnych filmowych nagród. Ludzie jednak komedie oglądać chcą, co pokazują statystyki udostępniane m.in. przez największych graczy na rynku strumieniowania wideo.
Problem w tym, że wiele produkcji przemyka przez nie albo niezauważone, albo w ogóle są niedostępne w tym czy innym kraju. Z tego też względu, by w pełni cieszyć się danym filmem, warto nabyć go jednak na płycie DVD czy Blu-Ray, by móc wracać do niego bez względu na wygasające umowy licencyjne. A które komedie warto mieć w swojej domowej filmotece? Przygotowaliśmy dla was ranking najlepszych z najlepszych wyprodukowanych na przestrzeni ostatniej dekady.
Przygotujcie się na solidny ból mięśni brzucha. Tak dobre filmy warto sobie dawkować. Głupio by było w takich czasach... pęknąć ze śmiechu.
"Śmierć Stalina" ("The Death of Stalin", 2017)
Moskwa, rok 1953. Nieoczekiwana śmierć Józefa Stalina wstrząsa Związkiem Radzieckim. Ludzie z jego bezpośredniego otoczenia zaczynają walkę o przejęcie władzy w państwie, ale najpierw muszą godnie pożegnać rządzącego od niemal trzydziestu lat zbrodniarza. I jednocześnie utrzymać porządek w kraju, gdzie do tej pory nikt nie był bezpieczny. A teraz może być bezpieczny jeszcze mniej.
Nie brzmi jak komedia, prawda? Tymczasem "Śmierć Stalina" została uwzględniona w tak wielu rankingach najzabawniejszych filmów nie tylko dekady, ale też wszech czasów, że obok tej produkcji nie sposób przejść obojętnie. Nawet pomimo dysonansu poznawczego, jaki serwuje nam satyryczne ujęcie wydarzeń, u wielu ludzi wciąż powodujących dreszcze na samo ich wspomnienie. Plejada gwiazd (m.in. Steve Buscemi, Michael Palin czy Olga Kurylenko) znakomicie oddała paranoicznego ducha tamtej epoki, błyskotliwie zamieniając ten mroczny okres w historii ZSRR w zabawną komedię, w której przerysowani Beria I Chruszczow grają pierwsze skrzypce.
"Thor: Ragnarok" (2017)
Na pierwszy rzut oka obecność "Thora" w tym zestawieniu niektórym może wydać się nieco zaskakująca. Wszak dwa pierwsze filmy z serii przygód o synu Odyna wyprodukowane za pieniądze Marvela / Disneya miały z komedią tyle wspólnego, co świnki morskie z morzem. Jednak kiedy za trzecią część wziął się tegoroczny laureat Oscara za scenariusz - Taika Waititi - nordycki bóg całkowicie zmienił swoje oblicze.
"Thor: Ragnarok" jest bajecznie kolorowy, kipiący od świeżych pomysłów, wykpiwający to, co w poprzednich produkcjach mocno kulało, za to wreszcie w pełni wykorzystujący komediowy potencjał Chrisa Hemswortha. Autralijczyk więc dźwiga na swoich umięśnionych barkach nie tylko los Asgardu, ale też lekkość dowcipu serwowanego przez wspomnianego Waititiego.
"Wieczór gier" (Game Night, 2018)
"Wieczór gier" niejednokrotne potrafi doprowadzić do skurczów przepony, choć wiele z nich psuje (tj. ujawnia) jego zwiastun. Dlatego przed obejrzeniem samego filmu, warto znać tylko zarys fabuły.
"Game Night" opowiada pełną zwrotów akcji historię grupki przyjaciół, którzy spotykają się w domu jednego z nich na wieczór przy planszówkach. Nie wiedzą jednak, że tym razem plansze wcale nie będą potrzebne, a coś, co wygląda jak pozorowana gra, dzieje się naprawdę. Wszystko za sprawą przestępców, którzy zapowiadający się uroczo wieczór przerwą uprowadzeniem jednego z graczy.
"Popstar: Never Stop Never Stopping" (2016)
Kojarzycie taki film o młodym Justinie Bieberze o bondowsko brzmiącym tytule "Never Say Never"? Ja też nie. Trudno bowiem skusić się na produkcję, która w serwisie IMDb oceniana jest na 1,6/10 i zalicza się, zdaniem internautów, do najgorszych filmów w dziejach kina. Jest jednak jeden zdecydowany pozytyw z jej istnienia - sprowokowała komika Andy'ego Samberga oraz jego kolegów z grupy "The Lonely Island" do nakręcenia swojej wersji tegoż dzieła, tyle że o nieistniejącej, nieco podupadającej gwieździe pop.
Opowiadający historię niejakiego Connera "Popstar: Never Stop Never Stopping" to nie tylko rewelacyjny, napakowany gwiazdami kina i muzyki skecz, lecz także festiwal kiczowatych piosenek stworzonych specjalnie z myślą o tej stylizowanej na dokument komedii. Równie zabawnej, a momentami jeszcze śmieszniejszej niż pamiętny "Oto Spinal Tap" z 1984 roku. Choć porównanie do tego ostatniego wielu uznaje za świętokradztwo, nie można Sambergowi odmówić, że użycie stylistyki mockumentu do ponabijania się z gwiazd sceny muzycznej było strzałem w dziesiątkę.
"21 Jump Street" (2012)
Trudno oceniać "21 Jump Street" w oderwaniu od jego brawurowego sequela nakręconego dwa lata później. Oba filmy, choć prezentują dwa różne śledztwa, są jedną, spójną na swój sposób, historią dwóch gliniarzy-nieudaczników, którzy otrzymują zadania zdecydowanie przerastające ich kompetencje. I tak w części pierwszej będąc incognito, mają rozpracować narkotykowego dealera w liceum, by w drugiej schwytać dostawcę innego narkotyku, ale już w college'u.
Siłą "Jump Street" są oczywiście gagi wynikające z umiejscowienia starzejących się gliniarzy w gronie młodziaków, a także nieporadność granych przez Channinga Tatuma i Jonaha Hilla funkcjonariuszy. Ale właśnie bezbłędny casting - czyli wybranie bożyszcza kobiet i aktora uznawanego za jego fizyczne przeciwieństwo - sprawiają, że praktycznie każdy żart oglądany na ekranie pięknie "siada". I tylko szkoda, że kilkadziesiąt potencjalnych kontynuacji proponowanych na zakończenie drugiego filmu nie zostanie prawdopodobnie nigdy zrealizowanych. A może jednak?
"Co robimy w ukryciu" ("What We Do in the Shadows", 2014)
Pełnometrażowa komedia, która odkryła dla świata talent Taiki Waititiego, obecnie jednego z najbardziej rozchwytywanych reżyserów i scenarzystów, nie bez powodu obecnego więcej niż raz w niniejszym zestawieniu. W "Co robimy w ukryciu" nowozelandzki twórca wraz z Jemainem Clementem (znanym z duetu komediowo-muzycznego Flight of the Conchords) za pomocą paradokumentalnej stylistyki opowiada o trudnym życiu wampirów na przedmieściach Wellington.
Viago (379 l.), Vladislav (862 l.), Petyr (8000 l.) oraz Deacon (183 l.) są nie tylko filmowani przez kręcącą dokument o nich ekipę, ale też, zachowując niemal kamienny wyraz twarzy, wypowiadają się do kamery niczym bohaterowie kultowego serialu "Biuro". A mówią sporo: o życiu, śmierci, czynszu, sprzątaniu, myciu naczyń i stanowiącym dla nich konkurencję stadzie wilkołaków, również pomieszkującym w stolicy Nowej Zelandii. I chociaż komedii o wampirach nakręcono już sporo, ta zdecydowanie wybija się na ich tle oryginalnym miejscem akcji oraz sposobem opowiadania historii. Historii, która w ubiegłym roku doczekała się również rozwinięcia w postaci równie zabawnego serialu.
"The Grand Budapest Hotel" (2014)
Filmy Wesa Andersona mają to do siebie, że nie są może wybitnie śmieszne - na pewno nie wywołują podobnego rechotu, co inne pozycje w niniejszym zestawieniu - ale stylistycznie i scenariuszowo tak dopieszczone, że uśmiech malujący się na twarzy od pierwszych minut jego filmów nie znika, ani też wybitnie nie powiększa się aż do zakończenia seansu. Nie inaczej jest z nagrodzonym czterema Oscarami "The Grand Budapest Hotel".
Tytułowy hotel to miejsce oczywiście nieistniejące, położone w górach fikcyjnej republiki Żubrówki, do złudzenia przypominającej Austro-Węgry w przededniu wybuchu I wojny światowej. To właśnie w nim toczy się wielowątkowa historia, osią której są perypetie hotelowego boya (przyszłego właściciela hotelu), pracującego dla legendarnego konsjerża (w tej roli wybitny Ralph Fiennes)
. Ten ostatni zostaje oskarżony o przyczynienie się do śmierci jednej ze stałych klientek hotelu, po tym gdy ta za jego wierną służbę zostawia mu w spadku bezcenny obraz. Z pomocą swojemu szefowi rusza jego wierny sługa, który stara się go oczyścić z zarzutów i uchronić przed aresztowaniem przez inspektora Henckela (kapitalny i bodaj najśmieszniejszy w swojej karierze Edward Norton)
.
"Nice Guys. Równi goście" ("The Nice Guys", 2016)
Niech nie zwiedzie was nieporadnie przetłumaczony tytuł, ani obsadzenie w głównych rolach raczej niekojarzonych z komediowym repertuarem Russella Crowe'a i Ryana Goslinga. Jeśli podobały wam się takie filmy jak "Zabójcza broń", "Ostatni skaut" czy "Kiss Kiss Bang Bang", scenarzystą których jest reżyser "The Nice Guys" Shane Black, to w wyreżyserowanej przez niego komedii kryminalnej po prostu się zakochacie.
To właśnie Black sprawił, że nietypowy duet aktorski, w którym Crowe obsadzony jest w roli wybuchowego osiłka, zaś Gosling, wbrew swojej łatce bożyszcza kobiet, portretuje na ekranie odstręczającego nieporadnego detektywa i kiepskiego ojca. Obaj muszą odnaleźć w tarzającym się w narkotykach, seksie i przemocy Los Angeles lat 70. "bezbronną" Amelię (znana z "Pewnego razu... w Hollywood" córka Andie MacDowell Margaret Qualley), a także rozwikłać sprawę śmierci popularnej aktorki filmów dla dorosłych. Brzmi jak ciekawy kryminał? Jak najbardziej. Opis fabuły nie przypomina komedii? Nic bardziej mylnego.
"Disarter Artist" ("The Disaster Artist", 2017)
Kto by przypuszczał, że jedna z jak dotąd najśmieszniejszych komedii XXI wieku będzie prawdziwą historią powstawania prawdopodobnie najgorszego filmu w historii kina. Jeśli nie wiecie o jakie dzieło chodzi, to z pewnością nie widzieliście osławionego "The Room" w reżyserii pochodzącego z Polski Tommy'ego Wiseau. Filmu, którego poziom realizacji, scenariusza i dialogów jest tak niski, że w okamgnieniu został okrzyknięty kultowym.
"The Disaster Artist" z brawurową i zasługującą przynajmniej na nominację do Oscara kreacją Jamesa Franco w roli tytułowej, uzupełnia to, czego nie widzieliśmy na ekranie w przypadku seansu "The Room". Obserwujemy początek przyjaźni między reżyserem a aspirującym aktorem Gregiem Sestro (w tej roli brat Jamesa Franco, Dave). Później jesteśmy świadkami narodzenia się pomysłu na wysokobudżetowy film finansowany w niejasny sposób przez współpracę z "opiekunem scenariusza" (w tej roli Seth Rogen)
. W końcu dostajemy wielką premierę... i niespodziewany triumf nieudacznictwa. Zaprawdę powiadam wam, po seansie "The Disaster Artist" zechcecie się na własne oczy przekonać, czy "The Room" faktycznie jest tak fatalny.
"Dzikie łowy" ("Hunt for the Wilderpeople", 2016)
To już ostatni film w zestawieniu najśmieszniejszych komedii minionej dekady, ale także trzeci w reżyserii niepodzielnie panującego obecnie króla tego gatunku, Nowozelandczyka Taiki Waititiego. Tym razem prezentuje nam jednak bardzo przyziemną historię, opakowaną w przygodowy film, który z powodzeniem mogą oglądać dorośli wraz z nastolatkami. Świetnie się przy nim bawiąc.
"Dzikie łowy" to ekranizacja książki Barry'ego Crumpa, której główny bohater - mający na pieńku z prawem nastolatek Ricky Baker - trafia do rodziny zastępczej gdzieś w nowozelandzkiej głuszy. Niezbyt zadowolony z takiego obrotu spraw postanawia uciec, a w ślad za nim rusza przybrany wujek Hector. Zaprawiony w boju myśliwy jest niezbyt przyjaźnie nastawiony do pyskatego dzieciaka, którym zaopiekować się chciała jego żona. Jakby tego było mało, błędnie zinterpretowane zniknięcie obu bohaterów doprowadza do zorganizowania zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań. Sęk w tym, że Ricky Baker wcale nie chce zostać odnaleziony, a idący jego śladem Hector zaczyna darzyć nieznośnego małolata coraz większą sympatią.